Nie takiego przyjęcia się spodziewali. Opuścili leśny odcinek szlaku za radą Dasha przedzierając się przez knieję. Ostatnie dwa dni słyszeli odgłosy wędrującego pułku i taborów. Mieli by wiec poważny kłopot poruszając się traktem. Po opuszczeniu lasów wrócili na szlak, usiany kupami końskiego łajna, ale porządnie brukowany. Czym prędzej pogalopowali do Zajazdu Sotera, licząc na porządny odpoczynek przed dalszą drogą do Fiirbolain.
Zajazd okazał się bardzo porządnym, dwupiętrowym budynkiem z poddaszem. Fundamenty i podpiwniczenie wykonano z kamienia. Reszta konstrukcji to smołowane drewno. Zajazd stał w otoczeniu innych gospodarskich budynków, stajni, stodoły i górującego nad okolicą młyna. Jednakże nikt ich nie witał. Czeladź nie biegła po konie. Zamiast tego, po wejściu do głównej izby, Brekka i Indar ujrzeli leżącego na kontuarze karczmarza z rozbitą głową i dwa trupy z poderżniętym gardłem leżące pod najbliższym stołem. Z podwórca dobiegł ich kobiecy wrzask, okrutne śmiechy i odgłosy wybuchającej walki.
Napastników było kilku. Indar pochwycił mocniej bojowy młot i skoczył na pomoc młodzieńcowi opartemu o drzwi stodoły, który oganiał się dwójce szermierzy. Dwóch młodzieńców, zapewne czeladź karczmy oganiała się drągiem przed kolejną parą napastników. Indar pomyślał, że ma szansę, że będzie ich czterech na czterech. Mylił się.
Brekka wypadł z toporem zza rogu karczmy, wprost na niskiego, ciemnoskórego napastnika, który mierzył w plecy Indara. Przy studni dwóch innych drabów rozciągało na ziemi służącą odartą z szat, a trzeci z nich ściągał właśnie portki.
Dash oddalił się od serca konfliktu tak, by mieć baczenie na Brekkę i Indara. Zawezwał astralne demony, które wniknęły w bujną trawę na podwórzu i niczym pnączą jeżyn uczepiły się zbójów utrudniając im znacząco ruch.
Indar nie bardzo mógł umiejscowić pochodzenie bandytów. Kilku wyglądało na ilorów, ale reszta miała ciemną skórę, kruczoczarne włosy i bardzo ciemne oczy. Byli niscy i drobni. Szczuplejsi od nomadów. W ogóle nie mogli być spokrewnieni z ludem stepów. I posługiwali się dziwnym, chrapliwym językiem. Indar słyszał już taką mowę. W Jermadu, Pod Ilorską Podkową, gdzie nawiązali znajomość z uczonym Vicello, mnichem z Pyarronu i Hassanem al Kitab, mędrcem z odległego El Hamed. Miał więc przed sobą dżadyjczyków. Zresztą co chwila słyszał „Doldżah lilmusaede ti!” wykrzykiwane przy uderzeniach szablą.
Jakby było tego mało, z okna poddasza karczmy, ktoś rzucił pochodnię na drewniany dach stodoły. Wkrótce dym uderzył w niebo. Indar tylko kątem oka obserwował wybuchający pożar, starając się nie dać zranić. Doprowadzony do furii sięgnął po moc Kruh-Berana Powiew Śmierci i sparaliżował jednego z walczących. Młody ilor, ranny ale dzielnie opędzający się bandytom, widząc płonący dach stodoły krzyknął do Indara: „Panie! Ratujcie pana Paskala! I panienkę!”. Kapłan pojął, że w stodole musiał się ukryć ktoś, kogo młodzieniec broni. Pewnie ktoś znaczy, bo przy starciu jeden na czterech, młody ilor miał kiepskie szanse, a jednak stanął gotowy poświęcić życie. Nie zastanawiał się dalej, słysząc dziewczęcy pisk dochodzący z płonącego budynku. Odepchnął śliniącego się napastnika i nabierając rozpędu uderzył w bramę stodoły rozbijając ją w drzazgi.
Dash był wkurzony. Bandyta, który rzucił pochodnie na dach, najwyraźniej dostrzegł szamana i wraził mu w bark długą strzałę z lotką z bażanciego pióra. Szaman musiał odbiec w zarośla przy płocie zajazdu, by skrócić kąt i nie dać się trafić ponownie. W tym czasie Brekka robił porządek z bandytami, którzy byli w stanie jeszcze walczyć i nie uciekli. Puścił sie w pogoń za jednym z gwłacicieli, ale ten sadził długimi susami w stronę młyna. Odpuścił. Wbiegł na schody natykając się na łucznika. Dżadyjczyk był niesamowicie zwinny. Uniknął każdego ciosu toporem Brekki. Tak go wymanewrował, że w końcu wyminął go na schodach, skoczył w dół i pobiegł w stronę studni. Nim Brekka zdążył się ogarnąć i wyjść z sieni na plac, zbój dosiadał już konia przyprowadzonego przez kompana i galopował przez pastwisko owiec w stronę lasów.
Indar w tym czasie ratował z opresji Paskala Orue i jego córkę Meridę. Starszy mężczyzna skacząc z poddasza pechowo upadł i złamał nogę. Indar odciągnął go na bok. Dach płonął z hukiem. Dym przesłaniał całe klepisko. Krzyknął tylko do dziewczyny by skakała i starał się ją pochwycić. W ostatniej chwili wyskoczył z budynku, niosąc na rękach córkę Paskala, z osmaloną suknią i dymiącymi włosami. Gorejący dach zawalił się na klepisko wzbijając ogień i dym na kilkanaście metrów.
Po wszystkim, Brekka odnalazł ukrytych członków rodziny karczmarza. On sam miał sporo szczęścia. Rozbita głowa spowodowała utratę przytomności, ale zbóje go nie ubili. Agostar Sotero przeżył. Mniej szczęścia miała jego córka, Laida. Bandyci nie zdążyli jej zgwałcić. Przeszkodziła im interwencja Indara i Brekki. Któryś z napastników zdążył jednak pchnąć ją włócznia w gardło i dziewczyna nie przeżyła. Dla Agostara była to ogromna strata. Najstarsza córka miała przejąć karczmę po nim i od dawną ją do tego sposobił. Stajenny i pomocnik kucharza, dwóch młodych chłopaków również straciło życie. Indar bezinteresownie zaproponował, że zajmie się ceremonią pogrzebu jak tylko opatrzą rany żywym, dogaszą pogorzelisko i zmyją krew z placu, spod studni i z podłóg w karczmie. Mieli pracowity wieczór zamiast upragnionego odpoczynku. Po północy Indar rozpoczął ceremonię i spalił troje zamordowanych. Ich proch zmieszał potem z gliną formując pogrzebowe figurki, jakie Ilorzy umieszczali w kamiennych urnach. Agostar ustawił naczynia w sieni. Cmentarz i kapliczka Kruh-Berana znajdowały się w majątku rodu Sarobe, dwa dni drogi stąd. Poprosił więc Indara, by w jego imieniu zawiózł tam figurki.
Paskal Orue był Thaunem rodu Sarobe i to w jego majątku znajdował się cmentarz. Bardzo wdzięczny Indarowi za ratunek nie ustawał w podziękowaniach. Zaprosił kapłana i jego kompanów do swej posiadłości, by ugościć salwatorów. Jednakże Dash był bardzo niechętny Ilorowi. Indar nieco zażenowany, prosił go o pomoc w opatrzeniu złamanej nogi wielmoży. Ale było to nie w smak szamanowi.