Nieustanna podróż stepem na zachód była nurząca ale miała też swoje niewątpliwe zalety. Przemierzali bezludne pustkowia, porośnięte twardą, pożółkłą trawą. Chłodne noce spędzali na stepie, opatuleni kocami, wpatrzeni w gwiaździste, bezchmurne niebo. Dash zastawiał pułapki na stepowe gryzonie i wygrzebywał jadalne kłącza z których, przy dużej dozie szczęścia, udawało im się przygotować znośny posiłek. Czasem trafiali na podmokłe obszary znaczone zielonym sitowiem, tam poili konie i uzupełniali zapas wody. Nieubłaganie zbliżali się do potężnego masywu ośnieżonych szczytów południowego Santriolu. Gdy miejsce stepu zajęły rzadkie liściaste zarośla, znaczone miejscami wysokim wiązem, czy brzozą. Minęło piętnaście dni odkąd pożegnali wysepkę Kipu.
Do szlaku wiodącego z Fiirbolain do Jermadu dotarli przed wieczorem. Trakt rozciągał się u podnóży gór kierując się ku południowemu-zachodowi. Do celu mieli dobre 20 dni podróży wierzchem. Szlak by uczęszczany jednak cieszył się złą sławą z powodu ryzyka napaści i utraty majątku czy życia. Co prawda Strażnicy Dróg z Fiirbolain patrolowali go regularnie, ale grasanci i zbóje mieli swoje metody. Bandy tarrańskich partyzantów, czy pijana młodzież z przeróżnych szczepów Shaunów również mogła dać się we znaki nieprzygotowanemu podróżnikowi. Znaleźli więc czym prędzej chatkę dla podróżnych i tam zanocowali. Takimi chatami trakt jest usiany dość często, dobry zwyczaj każe zostawić wędrowcowi zostawić schronienie takim, jakim je zastał, by służyło następnym gościom.
Pobyt w chatce na tyle im się spodobał, że postanowili pozostać tam dzień-dwa dłużej. Brekka wybrał sie na łowy do lasu, gardząc kolejną potrawką z królika. Dash czekał na koniunkcję księżycy, by nasączyć energią duchów swój magiczny amulet i Maskę Odkrycia, w której wreszcie uwięził astralnego demona. A Indarowi po prostu pasowało położyć się w łóżku, na sienniku i mieć dach nad głową.
Wieczór wydawał się spokojny. Dash mieszał w kotle ustawionym nad niewielkim ogniskiem, Indar rozdziany do kaleson wylegiwał się bezmyślnie, a Brekka postanowił zajrzeć do stajenki, w której leniwie żuły obrok ich trzy wierzchowce. Wziął drewniany cebrzyk i napełnił go wodą z beczki stojącej pod rynną. Chciał jeszcze napoić Jaśniepana i wyczesać mu skołtunioną grzywę, którą obiecał sobie przyciąć. Wielki ogier Indara zachowywał się dość niespokojnie, podobnie jak grzywacz Dash-Darana. Brekka zapatrzył się w zwieńczenie słupa połączone z poprzeczną belką. Wypatrzył tam wciśnięty skórzany woreczek. Wyciągnął się na palcach, by go schwycić i to mu uratowało życie. Z potężnym hukiem, nóż ciśnięty znikąd wbił się w suchą belkę wibrując i siejąc drzazgami. Zaledwie centymetry od głowy półczłowieka. Brekka zaklął, odruchowo przypadł do ziemi i zaczął lustrować okolicę swym wyczulonym wzrokiem. Elfia krew sprawiała, że całkiem nieźle widział w zapadających ciemnościach. Doskoczył do ściany chatki i trąc plecami o belki przykucnął za beczką. Myślomową zaalarmował Indara i ponaglił go, by ten rzucił mu broń.
Indar niewiele myśląc zeskoczył z siennika, wdział niedźwiedzi hełm na głowę i zwięźle powiadomił szamana. Dash trochę przelękły postanowił poczekać na bieg wydarzeń i mieć na podorędziu magiczną pieśń natury. Kapłan wyskoczył przed chatkę w ciemność wieczoru, ale natychmiast rozświetlił okolicę kulą Świętego Światła, która przybrała krwistoczerwoną barwę. Rzucił topór Brekce, który wychylił się zza beczki by schwycić broń. Kolejny sztylet ciśnięty przez gibką postać schowaną za drzewem poleciał w stronę wojownika. Ostrze prześlizgnęło się między dłonią a trzonkiem topora. Brekka pewnie schwycił rękojeść i z rykiem przeskoczył beczkę pędząc wprost na drzewo za którym ukrył się napastnik.
Dash wymruczał bardziej niż zaśpiewał pieśń przywołującą z Zaświatów astralne demony. Byty momentalnie wniknęły w drzewa, krzewy i pnącza, by służyć szamanowi i jego sprzymierzeńcom. I dobrze się stało. Indar, mimo imponującej postury i aury krwawego światła był łatwym celem. Zwłaszcza w samych kalesonach. Kolejny nóż mierzony był w jego pierś, szczęśliwie astralne demony odłamały gałąź dębu która spadła przejmując morderczy pocisk.
Brekka był już za drzewem, przeciwnik był smukłą, wysoką postacią. Dziewczyna - momentalnie ocenił wojownik. Chciał ją unieszkodliwić, więc odrzucił toporek i zamarkował cios. Kobieta uchyliła się i zaatakowała go nożem. Skrócił więc dystans, kolanem uderzył w jej udo paraliżując mięśnie podtrzymujące ją w wykroku, lewą ręką uderzył w nadgarstek a prawą dłonią silnie pchnął od dołu w jej podbródek, przewracając na ziemię swoją masą. Usłyszał tylko chrupnięcie, kobieta nieprzytomnie obwisła na korzeniach dębu i wiedział, że nie jest dobrze. Indar ruszył biegiem widząc kilka cieni oddalających się w kierunku szlaku. Zwolnił przy dębie słysząc tętent koni.
Napastnikiem okazała się kobieta, półczłowiek. Dash przyszedł ją obejrzeć. Brekka się martwił, nie zamierzał zabijać, chciał by szaman ją ocucił, bądź uleczył ale było za późno. Cios spowodował pęknięcie żuchwy, zmiażdżenie kręgów szyjnych i pęknięcie podstawy czaszki. Dash nie pomógłby nawet gdyby chciał. Szaman rozebrał martwą napastniczkę. Zachował jej buty i kubrak, wnosząc że są cenne. Na koszuli miała pas z nożami. Zdjął i to. Obejrzał nagiego trupa i zawołał Brekkę. Na ciele kobiety widniał tatuaż, ciągnący się od szyi w dół brzucha. Brekka rozpoznał go jako wzór charakterystyczny dla tarrańskich osad z okolic Tustulla. Takie wzrory, unikalne dla każdej osady, wyszywa się na pasach, które noszą kobiety i mężczyźni. Dziewczyna najprawdopodobniej była członkiem ruchu oporu, grupy aktywnie walczącej z Ilorami. Grupy, która nie była mile widziana w tarrańskich osadach, i prześladowana przez ilorskich Strażników Dróg. Brekka nie był zadowolony z tego odkrycia.