Spis treści

Księga ras - Długowieczni

Mairosa Jaborra zapiski o elfach ynevskich

Miano me Mairos, z łaski Dreiny jestem pisarzem Inkwizycji, Konfederacji Riegoy. Niniejsze pismo sporządziłem na polecenie Rady Inkwizycji w roku 3715, pomiędzy piątym, a trzynastym dniem miesiąca Śmierci, na podstawie opowieści elfa, który zwał siebie Leirrenem. W dokumencie tym spisałem słowa elfa bez żadnych zmian, czy wtrętów od siebie. Tegoż obcego w stanie ciężkiego poranienia przywiódł z sobą wędrowiec imieniem Erimar on Athor, wedle słów jego, natknął się na ciało elfa nie daleko Niebieskich Szczytów. Wedle znaków, obcego zaatakowali jego ziomkowie; o przyczynach zaś on sam opowiedział, co w tym dokumencie zostało zapisane. Wedle mojej opinii pismo niniejsze zawiera w sobie wielką wiedzę. Czcigodna Rada Inkwizycji powinna zatem rozważyć jak najrychlej, dalsze losy tego dokumentu. Polecam więc niniejsze pismo uwadze Rady, nadmieniając, że elf biegle władał językiem pyarrońskim i naszymi dialektami, zawsze starając się wytłumaczyć możliwie dogłębnie zagadnienia dla mnie niezrozumiałe. Zatem wszelkie posądzenia o moje niezrozumienia, lub, wieloznaczność interpretacji nie znajdą uzasadnienia.

Pergamin pierwszy

Dzień pierwszy

Jestem Leirren. O tym świecie wiem znacznie więcej, niż kiedykolwiek wam będzie dane wiedzieć. Starszy jestem niż ten cuchnący padliną dom wokół mnie, który dusi mnie swymi oparami. Od moich urodzin upłynęło dwadzieścia waszych pokoleń. Ani duma, ani pogarda nie dyktują mi tych słów, opowiadam jedynie prawdę. Ciężko znoszę zamknięcie w pokoju przypominającym celę. I choć nie wiem jak szeroko otworzyłby okna ten dobroduszny sługa, w piersiach zalega mi zatęchły dech owego miejsca. Jeśli miałbym ku temu siły i zdrowie by na to pozwoliło, chętniej dyktowałbym w ogrodzie me słowa temu uczonemu pisarzowi. Wiem zaprawdę, że takie jest me zadanie. Część mej duszy wzbrania się jeszcze, lecz druga jej połowa wie, że tak muszę uczynić, gdyż jest to moim przeznaczeniem. Tego sobie życzy Magon L'llevar, Znający Słowa. A ja nie mogę nic uczynić przeciw jego nakazom. Nie sądziłem przenigdy, że podejmę taką decyzję, dojrzała we mnie dopiero wtedy, gdy po upadku z wysoka leżałem na dnie wąwozu. Drzewa poznały, kto czołga się ku nim. Proste olchowe krzewy. Pochwyciły i osłoniły me przebite strzałami ciało, przed bystrym wzrokiem Siryao. Dziwić mogą me słowa, lecz nim opowieść ta dobiegnie końca, nie jeden raz jeszcze przyjdzie wam się zadziwić.

Jam jest Luminatar – więcej i zarazem mniej niż każdy, przeciętny elf. Więcej – gdyż mam wiedzę o wielu rzeczach; wiedzę, której wielu pożąda. Mniej, gdyż poświęciłem całego siebie, by te wiedzę pozyskać. Jak mówiłem, powoli zrozumiecie więcej. Wy mnie wyratowaliście, wam też opowiem wszystko to, na co zasługujecie by wiedzieć. Nie ja tak chcę, lecz Znający Słowa.

Byście pojęli wszystko to, co opowiem, zacząć muszę od pradawnych historii, o których dziś mówimy jedynie, że są legendami. Nie zamykaj okna ludzka córo, pozwól przynajmniej tej morskiej bryzie zawitać tutaj! A ty pisarzu notuj!

Urria był pierwszy. Był jedyny i wszechmogący. Był ziemią, powietrzem, wodami i Drzewem. Był wszystkim, a panem wszystkiego był On. On był Życiem, dawcą i strażnikiem życia. On był Drzewem, był Uscha. Wspaniała była kora Usha, my zaś żyliśmy na początku czasów w jego cieniu. Urria stworzył nas i ustanowił nas strażnikami Drzewa. Jego olbrzymia korona dawała nam łagodny cień, pędziliśmy wtedy żywot beztroski i radosny, bezgrzeszny. Gdziekolwiek byśmy nie poszli w pierwszym, doskonałym świecie, Urria strzegł każdego naszego kroku. Nasze dusze zawsze wracały przed jego oblicze, gdyż Stwórca uformował nasze ciała z liści, spadających z rozciągniętej w nieskończoność korony Uscha.

Dnia pewnego w cieniu gałęzi Drzewa pojawili się inni wojownicy. Pierwszy raz widzieliśmy ich i zadrżeliśmy z przerażenia. Byli podobni do nas, a jednak różnili się. Wyglądali na zmęczonych, trzymając swoje miecze w dłoniach. Nie wzbudzili w nas żalu, mówiąc, że pragną jedynie odpocząć. Zaprosiliśmy ich jednak i przywiedliśmy pod sam olbrzymi pień Usha. Wtedy jednak rzucili się na drzewo i głęboko kaleczyli jego korę, chciwie pijąc tryskającą z ran wodę życia. Kaleczyli Święte Drzewo, Uscha. Wytraciliśmy ich co do głowy.

Nim ziemia wypiła ostatnia kroplę ich świętokradczej krwi, odezwał się Urria gromowym głosem: „W niczym nie zrozumieliście mych nakazów. Po cóż was ustawiłem w cieniu Drzewa?” „Byśmy mogli go bronić” – odrzekliśmy. „Czyście zapomnieli, że nie posłałem was na tę ziemię byście zabijali?”- zapytał Stwórca – „Jam jest Życie i jam jest obrońca Życia”. „Panie, obcy chcieli krzywdy Uscha, kaleczyli jego skórę, pili jego soki!” „Nie protestujcie! Uscha sam ofiarował im swą wodę, gdyż o nią prosili. Wyście zaś wymordowali wszystkich, których Uscha obdarował. Jego pień splamiliście niewinna krwią, tym samym splugawiliście wszystko, co stworzyłem! Zapieram się was! Wasze dusze nie odnajdą drogi ku mnie, póki nie odkupicie własną krwią wszystkiego, coście splugawili swym czynem! Zakazuję wam modlić się do mnie! Odtąd możecie przedstawiać tylko moje twarze, które ześlę wam, by wam towarzyszyły tak długo, aż nie okażecie się godnymi wrócić do mnie!”

Tak brzmiały ostatnie słowa Stwórcy, jakie słyszeliśmy w pierwszym świecie. W chwilę później Urria zesłał Boski Huragan, który porwał wszystkie elfy i pozrywał konary z Uscha. Huragan miotał naszym ludem przez wszystkie sfery i rozrzucił elfy po wielu światach. Tam gdzie pojawiały się elfy, wraz z nimi były gałęzie Usha, które dały życie pierwszym drzewom. Pod nimi właśnie składał przebłagalne ofiary nasz lud, nie wierząc jeszcze w przekleństwo Urri. Lecz Stwórca odwrócił od nas swoją twarz na zawsze. I lud nasz poznał, co to ból, żal i rozpacz, co to strach, samotność i poniżenie. I wielu z nas targnęło się na swe życie, byle tylko móc znów ujrzeć twarz Stwórcy.

Wtedy z gniewem straszliwym pojawiła się wśród nas Finna Lies, Ucząca Poprzez Wieki. Pierwsza i jedyna, którą zesłał Urria, by stała się Kalahora. Finna wskazując na ciała samobójców zakrzyknęła: „Oszaleli ci martwi, podobnie jak wy wszyscy, którzy tak uczynić myślicie! Dusze ich na zawsze potępione, nigdy już nie trafią przed oblicze Stwórcy. Każdy, kto chce popełnić to samo, straci swą duszę na wieki. Ciało jego pochłonie ziemia, lecz duch oszalały z rozpaczy będzie do tej ziemi przykuty. Będzie błąkał się przez eony, nienawidząc żyjących i zazdroszcząc im radości. Będzie błąkał się dopóty, dopóki Stwórca litościwie nie unicestwi jego duszy, zanurzając ją w wodach życia. Taka jest klątwa Urrii i żaden elf po koniec wszystkich światów nie znajdzie sił, by się jej przeciwstawić!” Tak mówiła Ucząca Poprzez Wieki i rzekła jeszcze, by cały nasz lud słuchał jej nauk, gdyż Urria nie wyśle już nikogo, jeśli jej zabraknie.

Daj mi pić teraz człowieku, bo żal i smutek wzmaga tylko mą gorączkę. Wy, niedojrzała rasa, nigdy nie pojmiecie tego uczucia pustki, jakie gości w sercu każdego elfa. Lecz nie oczekuję od ciebie współczucia. Zatroszcz się lepiej o swe pióro, gdyż rzeknę ci teraz godne uwiecznienia słowa. Będę mówił o Kalahorach, byś lepiej zrozumiał mą późniejszą opowieść. Trudno mi opowiadać człowiekowi, choć wiele czasu spędziłem na ludzkich dworach, poznając, jak na swój marny sposób zmagacie się z życiem. Nie miej mi za złe, jeśli coś z mej opowieści nie będzie jasne dla ciebie i nie obawiaj się upomnieć o wyjaśnienie.

Kalahora są świętymi naszego ludu. Choć nie, słowo święty nie jest tu odpowiednie, są czymś więcej, choć nie władają boskimi mocami. Jednak w każdym z nich tkwi część boskiej istoty. Oni są twarzami Urrii. To od nich wiemy, jak postępować. Oni przekazali nam całą wiedzę, jaką posiada nasz lud. Oni nam pokazali znaki, pozwolili opanować Moc.

Nie są bogami, jak powszechnie i mylnie sądzą ludzie. Wszyscy pochodzą od naszego boga, który odwrócił się od nas. Wszyscy oni chodzili pośród nas w swoich czasach, a przez wieki ukazywali nam znaki, wskazujące jak mamy czynić. Zatem nie są bogami, lecz jeśli trzeba dają nam więcej siły, wiary i odwagi niż wasi niebiańscy patroni. Kalahora to wybrańcy, wyniesieni przez swe cierpienie. Rezygnujący dobrowolnie ze swej cielesności, imienia, postaci prowadzili nasz lud.

Nie rozumiesz pisarzu, jak widzę. Albo sądzisz, że wygłaszam herezję. Wszystko jedno. I wśród mego ludu znalazłoby się wielu, którzy chcieliby mojej krwi za to, o czym ci teraz opowiadam. Wielu moich braci sądzi, że nie jest prawdą, by czczeni przez nas dziś Kalahora, wcześniej już wskazywali nam drogę. Może mają rację. Nie chcę nikogo nawracać, to by było bezsensowne i niepotrzebne. Nie musisz, więc świadczyć za swego boga, ani obawiać się tych, których zwiecie elfimi kapłanami. Zrozumiesz, czemu.

Poznając nasz lud, musisz wiedzieć, że innych Kalahora czci się na północy, a innych na południu kontynentu. Wynika to zarówno z naszej historii jak i ogromnej odległości dzielącej nasz lud. Północni Kalahora mogą się wydawać potężniejsi ludzkim umysłom, lecz wynika to wyłącznie z waszego pojmowania świata. Moce Kalahora nie są związane ani z miejscem, ani z czasem. Wiążą je jedynie dusze tych, którzy w modlitwie łączą się z Kalahora. Dodać muszę, że poprzez tysiąclecia zmienił się znacznie sposób myślenia elfów na północy i południu. Choć ciałem jesteśmy tacy sami, to duchem nigdy już nie będziemy sobie podobni. To było powodem i przyczyną odejścia kilku Kalahora, którzy przestali być potrzebni naszemu ludowi. Zawsze ci nam przewodzili, którzy byli akurat najbardziej odpowiedni. Mogli przybierać cielesność, lecz nigdy nie było to zapowiedzią pomyślnych wydarzeń dla naszej historii. Wielekroć też zmieniali imiona, często więc czciliśmy jednego z nich za czyny popełnione przez innego Kalahora. Wiem, że nie pojmujesz mych słów, lecz nie winię cię za to, wszak jesteś tylko człowiekiem. Posłuchaj, zatem dalej mej opowieści o Kalahorach.

Pierwsza była Finna Lies, Ucząca Poprzez Wieki. Wysłana przez naszego Stwórcę, prowadziła nas w tym świecie u jego zarania. Dzięki niej, przekazującej wolę Urii, staliśmy się wielkim narodem.

Drugą Kalahora była Siena Boralisse, Łagodząca Dotykiem. Bezcielesna i bezkształtna, mogąca przyjąć zarazem tysiąc form. Mieszkająca w trawach, drzewach i leczącym zielu. Odrzuciła swe cudowne ciało, by móc na wieki pozostać wśród nas i uzdrawiać nas swoim dotykiem.

Trzecim był Magon L'llevar, Znający Słowa. Strzegł on wiedzy, zapisywał imiona, z jego ust płynęły słowa magii. Odszedł od nas w czasach wojen aquirów i przyobiecał powrócić w najczarniejszej godzinie naszego ludu. Moc jego nadal krąży pośród nas, bez niej stracilibyśmy naszą mądrość, zapomnieli imion i zagasłby ogień naszej duszy. On zapisuje wszystko to, co pamięć nasza pomija.

Czwarty przyszedł Eidhil Kimeakhan, Żyjący w Pieśni. On nam wskazał znaczenie słów, nauczył pieśni i poezji. Dzięki niemu słowa zyskały należną moc, a nasi bracia nauczyli się wiązać serca i uszy słuchaczy. On ucieleśniał też słowa naszych przodków.

Piątym był Nemathial Ariaven, Strzegący Ogniska. On dbał o bezpieczeństwo Rodów, o przyszłość naszego ludu. Dwakroć unicestwiony, dwakroć powracał, by nas chronić. Ciało jego, to rozżarzone węgle, słowa to tchnienie ciepła. W nim skupiło się piękno poświęcenia.

Szósta pojawiła się wśród nas Rhienna Malvaurin, Krzesząca Ogień. Ona wzbudzała w naszych duszach pożądanie, ona łączyła ścieżki kochanków. Zwą ja także Mieszkającą w Uśmiechu, w każdej elfiej osadzi obchodziło się jej święta. Do niej należało uniesienie i zaspokojenie.

Siódmym z kolei Kalahora stał się Flidais Dianatel, Strzegący Listowia. W jednych miejscach uważano go za brata Narmiraen, w innych czciło samotnie, jak Łagodzącą Dotykiem. Jego szept można było usłyszeć w listowi każdego drzewa i krzewu, w nim żyła prawdziwa cierpliwość nieznająca czasu.

Ósma z objawionych to Moranna Naranol, Mieszkająca w Cieniu. Ona odprowadzała dusze, po śmierci ciała. Ona oceniała na ile udało się duszy oczyścić z życia i pierwszego splugawienia. Moranna nigdy nie posiadała ciała, zawsze jednak była tam, gdzie jej oczekiwano. Ona była chmurą mroku nad letnią łąką, krzyczącą gromadą dzikich gęsi. Żyła w każdym z nas, była Przemijaniem od Narodzin.

Były też czasy, kiedy na południu czczono fałszywych bożków, których elfy stworzyły sobie same. Wiatr przemijania osłabił mych współbraci, przerazili się, że powymierają nie mając bogów. W swym zaślepieniu stworzyli bożków, którym zaczęli oddawać cześć i modlić się do nich, jakoby miało to pomóc w czymkolwiek. Zbudowali posągi obrazujące te fałszywe istoty. Posągi przesiąknięte magicznymi mocami, ożywające, gdy była taka potrzeba. Lecz nie było w nich nawet drobnej cząstki boskości Stwórcy. Byli jedynie przeklętymi Kalahora, zwodząc na manowce przestraszony i nieświadomy elfi lud.

Ci Kalahora to Shoyle Denetaar, w którym czczono światło słoneczne i płonący ogień; Llys Acahisse, poprzez którą modlono się do księżyców i wszelkich wód na ziemi; Wyddan Maldivin, zwany Widzącym Odległe, który władał morskimi głębinami słonych wód.

Elfy w posągach zawarły wszystko to, czego nie rozumiały. Zamiast postępować z naukami Magon L'llevara, Znającego słowa, strach i obawy przed nieznanym ucieleśniono i poczęto czcić! Nie wątpię, że posągi przemawiały, czy poruszały się. Jeśli istnieją do dziś, to zapewne nadal tak czynią. Lecz wielbienie Nieznanego nie przyniosło nic dobrego mojemu ludowi, jedynie większą udrękę. Chwała Kalahorom, że do dziś dnia większość południowych porzuciła wiarę w fałszywych proroków.

Dość historii, opowiem teraz o dniu dzisiejszym. Choć sądzę, że wiele wysłuchałeś o północnych Kalahorach naszych czasów, których wy zwykliście nazywać Siódmą Erą. Odszczepieńcy opuszczający naszą ojczyznę, roznieśli po całym Ynevie wiele opowieści o Kalahorach, stąd pewnie ludzie wiedzą dziś o nich więcej niż kiedykolwiek w poprzednich epokach. Na twoim miejscu jednak nie byłbym dumny z tej skradzionej wiedzy. Posiadając ułamki naszej mądrości i tak nic nie rozumiecie.

Jest ich czworo. Od dawna towarzyszą elfom, często pojawiając się pod innymi imionami. Zawsze wskazują nam jak znosić wyznaczony nam los. Nie myśl, że dziś tylko im oddajemy cześć. Wszystkich Kalahora, których wcześniej wymieniłem nosimy w swych sercach, lecz ci, o których zaraz opowiem dają nam najwięcej siebie w ostatnich wiekach.

Pierwszą jest zarazem najstarsza spośród nich, którą zwiemy Narmiraen, Chodząca we Mgle, Tancerka Poranka. Ziemia oddycha pod jej stopami, drzewa ożywają pod jej dotykiem, zwierzęta spieszą się na jej powitanie, a wiatr wieje radośnie, kiedy Narmiraen śpiewa. Ona jest tym, która zna Imiona roślin. Włada wszelką mocą ponad wszystkim, co wy, ludzie, zwiecie błędnie naturą. Była z nami od pierwszych chwil naszej obecności tutaj i dzieliła z nami od początków cierpienie utraconego szczęścia. Narmiraen nosi z sobą nasz ciężar, ostrzega i naucza.

Drugą jest Veela. Luminatar. Zwana Światłością Przodków. Objawia się w świetlistej aureoli, strofuje nas i przywraca pamięć przodków. Jej twarz przypomina rysy Stwórcy, a w słowach brzmią pradawne melodie. Zrezygnowała z radości, szczęścia i piękną, by móc żyć pośród nas, byśmy mogli czytać z jej smutnego oblicza o chwale dawnych dni, byśmy pamiętali o bohaterach, którym zawdzięczamy naszą wielkość. Ona jest Luminatar, czyli ta, która stała się oświecona. Pierwsza, prawdziwa, mistrzyni. Pojawiała się wśród nas zaraz po Narmiraen i jej widoku nie zapomnimy do końca dni naszego ludu. Bez przodków, jesteśmy niczym, jesteśmy martwi.

Trzecia to Tyssa Limenel, Żyjąca bez Krwi. Jej blade lico przypomina nam o odwiecznej walce i śmierci naszych wojowników, o cierpieniu naszego rozproszonego ludu. W niektórych miejscach, czci się ją jako wcielenie Nemathial Ariaven. Za dawnych dni Aquirowie, niech będzie przeklęte ich imię, rozcięli tętnice i żyły Limenel, chcieli ją splugawić swą czarną magią. Cierpiała, lecz się oparła i my musimy tak postępować, w tym tkwi istota bycia Kalahora. Tyssa Limenel uczyła nas od wieków z cierpliwością znosić cierpienie, służyła wielką pomocą w czasach szaleństwa chaosu. Wielbią ją również Utraceni, zwani przez was pustynnymi elfami. Pod piaskami Taba el Ibara czekają aż wypełni się ich przeznaczenie.

Czwartym Kalahora, jakiemu dziś oddajemy cześć, to Mallior, Śmiejący się w Ciemnościach, który zrezygnował ze zdrowych zmysłów, by służyć naszemu ludowi. Jego właściwy czas jeszcze nie nadszedł, lecz dobrze zrobisz zaznaczając jego imię. Dziś również nam pomaga. Błędem byłoby jednak twierdzić, że ludzie nie muszą się go obawiać. Jest zawsze tam, gdzie mój lud dotyka krzywda i wyznacza ścieżki tym, którzy zemszczą się za krzywdy. Czas byś poznał, synu ludzi, że mój lud i jego moce są niezwyciężone. My byliśmy tu najpierwsi, jesteśmy najstarsi i mamy najwięcej praw, by tu pozostać. Jeśli gry młodych ras, albo napaść starych ras pokrzywdzi nasz lud, Mallior będzie tym, który przywiedzie pomstę w sam środek wroga.

To są nasi Kalahora. Widzisz więc, nie mamy bogów, przynajmniej na sposób przez was rozumiany. Bądź cierpliwy, nie jest to pierwsza tajemnica, w którą daję ci wgląd. Zrozumiesz wkrótce, dlaczego chcieli mnie zabić Siryao z Sirenar i dlaczego uwierzyli, że im się powiodło. Teraz zaś odejdź. Zmęczyła mnie opowieść.

Dzień drugi

Zatem jesteś. Widzę, że ma wczorajsza opowieść nie dała ci spokoju? Ja miałem dobre sny tej nocy. Jestem jeszcze słaby, lecz mam dość sił do kolejnej opowieści. Mówiłem ci wczoraj o naszych wierzeniach, teraz przyszła pora bym nakreślił ci historię mego ludu. Tylko w ten sposób Magon L'llevar może ukazać przeze mnie pełnię swej doskonałości, tylko w ten sposób cierpienie Veeli Luminatar zyskać może sens. Przygotowałeś, widzę pergamin, zaczynajmy więc.

My byliśmy pierwsi pod słońcem tej ziemi. Z woli boga, któregośmy utracili, tysiąckroć tysiąc dusz przygnał w to miejsce Boski Huragan, byśmy odpokutowali za nasz krwawy grzech, by nasze dusze oczyściły się i zaznały ukojenia. Wielki panował żal wśród elfów, byliśmy świadomi, że czekają nas tysiąclecia cierpień i poniżenia. Długo nie mogliśmy znaleźć radości życia, aż przyszedł ten czas, kiedy wyrosło na nowej ziemi Pierwsze Drzewo. Większe było od wszelkiego stworzenia, jakie nosiła ta ziemia na swych plecach i wielkim imieniem je obdarowaliśmy: Uscayha – Dające Cień. Przepełnione było świętością, którą przekazało wszystkim swoim potomkom. Ale to była nasza jedyna radość. Wielu z mojego ludu nie mogło znieść cierpienia i popadło w obłęd. Nazywaliśmy ich halla, mieszkańcami złych miejsc. Gdy minął Wiek Płaczu, to właśnie oni odkryli, że nie jesteśmy jedyni w tym świecie.

Kiedy pojawili się obcy? Któż to raczy wiedzieć? Pogrążeni w żalu, nie byliśmy dość czujni. Zbłądziliśmy i przykro mi to wyznać przed kimś z młodej rasy, że zbłądziliśmy wtedy nie po raz ostatni. W owym czasie żyliśmy na ziemiach, które teraz zwiecie Południowymi Krajami. Owszem, wielu naszych braci Huragan rzucił również tutaj, na północ kontynentu, lecz nie miało to wtedy znaczenia. To właśnie halla z północy powiadomili nas o obcych. Nie liczyliśmy wtedy upływu czasu, więc nie oczekuj ode mnie dokładnych dat. Faktem było, że przybysze żyli również na naszej, nowej ziemi. Nie wiem skąd przybyli, myślę, że wówczas świat nie był jeszcze kulą i przenikało go wiele nieznanych sfer, dla jego twórców – kimkolwiek byli – nie to było ważne. Albo też dokładnie zaplanowali pojawienie się nowych istot w tym świecie? Nie dana nam była o tym wiedza. Widzisz, wygaduję herezje. Nie jeden z mego ludu tak by to ocenił, że nie Urri przypisuję stworzenie tego świata.

Mam bowiem wątpliwości, a Veela Luminatar nie dała mi jednoznacznej rady, która rozwiałaby moje obawy. Jakże by mógł nasz bóg ukarać swój lud tak wielkim ciosem?! Jakim? Posłuchaj, byliśmy tu silni i liczni, naszych ziem nie przemierzyłbyś idąc przez wiele lat. Przed mocami, jakie nam służyły wówczas, dziś każdy mag schyla z szacunkiem głowę! Nie wierzę by od Urri pochodzili przybysze, by po stworzeniu piękna, był w stanie stworzyć odrażające zło. Aquirów. Nie wierzę, by byli tak jak my, jego dziećmi!

W tych pradawnych wiekach, aquirowie żyli jeszcze pod słońcem. Odległości dzielące nasze królestwa były tak ogromne, że nie spostrzegliśmy nawzajem naszej obecności. Swą plugawą mową oczywiście by zaprzeczali, że to oni panowali nad tym światem, nim my się zjawiliśmy. Lecz byłoby to kłamstwo, jak każde inne, które od nich pochodzi!

Świat był wtedy inny niż dziś. Nie uwierzyłbyś człowiecze, gdybyś go ujrzał. Inne prawa nim rządziły. Lecz był to świat wielki i rozległy. Mógł pomieścić wiele ludów obok siebie, nie tylko elfów i aquirów. Mógł pomieścić wielkie imperia, które naonczas istniały. I nie mówię tu tylko o kamiennych krainach aquirów. Upływały tysiąclecia, a my powoli poznawaliśmy się nawzajem, żyliśmy w pokoju przez wieki. Nasze miasta sięgały niebios swymi wieżami, przestworza przemierzały powietrzne statki chwytając wiatr w swe żagle, broń naszych mistrzów nie miała sobie równej. O tym przypomina Veela Luminatar.

Wnet się okazał jednak, że aquirowie przywdziali jedynie maskę przyjaźnie na swe oblicza. Rzekłem wnet, lecz w czasach tych lata płynęły nam niezmiernie wolno i nie stało się to z dnia na dzień. Wy, żyjący jedynie marną chwilę nigdy tego nie pojmiecie. Nie chcę cię urazić, nie chowaj gniewu, jeno podkreślam różnice nas dzielące. Aquirowie chcieli zagasić słońce, strącić z firmamentów księżyce i gwiazdy, gdyż ich dusze pełne były mroku, a ich natura pożądała ciemności. Posłów, których wyprawiliśmy na ich dwory, okrutnie pomordowali. Przywdziali swe nasycone magią zbroje, przypasali sypiące skry, pomazane trucizną ostrza. Ich napaść była podstępna i pełna nikczemności. Wykorzystali młodość świata, fakt, że wiele sfer było wciąż pootwieranych, sprowadzili potworne stworzenia pożerające światło, przyzwali odrażające bóstwa tych istot, by poprowadziły hordy ciemności do boju.

Lecz my byliśmy liczni, w naszych królestwach żyli najwspanialsi wojownicy, z wielkich lasów południa wkrótce przybyli inni z pomocą. Nasi mistrzowie metali stworzyli lekkie i mocne pancerze, ostrą broń nasycili mocą. Okręty powietrzne mieliśmy zwinne i szybkie niczym górskie potoki. Wkrótce północ kontynentu pogrążyła się w dymie i krwi. Zawezwaliśmy niebiańskie istoty, pełne światłości, by pomogły nam w boju. Rozpoczęła się tak straszliwa wojna, jakiej ten świat jeszcze nie oglądał i jakiej miał już nigdy nie obejrzeć. Był to czas bitew i bohaterów. Widzę twe zwątpienie, lecz lepiej byś tego nie czynił. Mówiąc o tych czasach boleje ma dusza, a twe zwątpienie jedynie przynosi hańbę memu bólowi.

Dziś jedynie możemy śnić o takich bohaterach, jacy wówczas chodzili między nami. Fraien, Srebrnomieczy Wojownik, on przyzwał niebiańskie istoty, które nazwały go Haiennem; stanął na ich czele i im przewodził w boju. Enua Hillo, Odkrywczyni Smoków, wielka bohaterka, która sprowadziła pomoc tej skrzydlatej, pradawnej rasy. Lecz i oni nie mogli wiele poradzić, zmuszeni byliśmy opuścić swe domy.

Na próżno były wszystkie nasze cierpienia, daremna przysięga wierności, jaką złożyliśmy Królowi Smoków. Bogowie mrocznych bestii zatopili na nasze królestwa, a suche lądy nasycili trucizną. Olbrzymi obszar, który dziś zwiecie Morzem Quiron, kiedyś był centrum rozkwitu naszej kultury. Jednak walczyliśmy dalej. Od północnych brzegów nowego morza, odrzuciliśmy aquirów i ścigaliśmy ich w stronę południa, zabijając bezlitośnie. Niestety, nasze domy, ziemie, lasy pochłonęła woda. Na próżno zapędziliśmy głęboko pod ziemię przeklętą rasę drapieżnych aquirów, czasy chaosu zmusiły nas szukać schronienia na południu kontynentu. Jedynie Smoczy Król z kilkoma rodami pozostał tu, by strzec wejść wiodących do podziemnych schronień aquirów. Jedynie jego potęga zdołała wyrzucić z tego świata złe bóstwa istot mroku. Istnieje przepowiednia, że pewnego dnia, elfy ponownie wybiorą smoka za swego władcę i powróci należna im chwała i czas świetności.

Po wielkiej wojnie - my ją zwiemy Północną Wojną - nastał czas chaosu, czas intryg i knowań złych ras, czas zmian losów świata. Porzuciliśmy północ, pozostały nam lasy południa. Dziwisz się memu żalowi? Mówisz o niezmierzonej ziemi i przestrzeniach? My byliśmy pierwsi tutaj i mieliśmy się zadowolić ledwie połową tego, co wcześniej było nasze w całości?

Na południe przynieśliśmy z sobą pokój i wspomnienia. W tych czasach na północy aquirowie urośli w siłę i zmagali się w bojach ze smoczym ludem. Na ruinach naszych królestw pojawili się ludzie, postawili swoje pałace, zbrukali nasze cmentarze. Nazwali się ludem Kranta. Lecz nas to już nie obchodziło, nie było w nas woli powrotu, bez względu na czas, który upływał od naszej ucieczki. Tylko własną krwią mogliśmy odkupić to wszystko, cośmy utracili, a jedynie większa żałość czekała, by nas na tak odkupionych ziemiach.

Ci nieliczni, którzy odważyli się pozostać, nie żyli ani w dostatku, ani w pokoju. Wojna oszczędziła jedynie dwa nasze królestwa, więc wkrótce pojawili się w nich elfi uciekinierzy z ziem porażonych potopem. Jedno królestwo zwało się Velarium, co oznacza Dobrą Przystań. Elfi lud tam mieszkający, znał się na żeglowaniu i prądach oceanów. Graniczyło z ludzkim królestwem Kranta, chciwym naszych ziem i tajemnic. Wielu ludzkich wojowników straciło swe głowy na granicach Velarium. Drugim królestwem było Rehiar, dziś na jego obszarze leżą ludzkie królestwa i Przymierze Sirenar. Rehiar zamieszkiwali najdoskonalsi spośród starożytnych elfów. Mimo niewielkiej liczebności, byli najsilniejszym ludem spośród naszych szeregów. Doskonali wojownicy, którym służyły potężne moce, po to zostali w tej części kontynentu, by strzec resztek elfiej spuścizny.

W czasie, gdy żeglarze z Velarium handlowali z licznymi ludami, żyjącymi na brzegach Zachodniego Oceanu, elfy z Rehiar w walce, w doskonaleniu kunsztu płatnerskiego szukali swego spełnienia i odnalezienia drogi, do utraconego bóstwa. Ich magiczne bronie i pancerze, wykute u korzeni wulkanów, przetrwały tysiące lat nietknięte przez czas. Do dziś są prawdziwymi relikwiami wśród naszego ludu. Elfy z Rehiar wzniosły wspaniałe miasto – stolicę, nazwane Oilan, które do dziś dnia stoi w miejscu znanym tylko naszemu ludowi.

Oba królestwa popełniły ten sam błąd, który był udziałem jak sądzę, nie tylko ich. Patrzyli na świat z filozofią elfów, a świat zmieniał się zbyt szybko, by mogli pojąć, zrozumieć i zaakceptować te zmiany. Gardzili rasami, żyjącymi wiekiem zwierząt, a gwałtowną rasą orków w szczególności. Żaden z Dwunastu Mędrców, władających Rehiarem nie pojął w czas, jak poważna jest sytuacja w Velarium, kiedy dotarły sprzeczne pogłoski o wojnie. A przecież to właśnie Mędrcom nasi Kalahora wyznaczyli los przewodzenia ludowi. Byli doskonali duchem, doskonali kunsztem walki. Dusze ich ujrzały Urrię, który ustanowił ich strażnikami ludu i zesłał poprzez Kalahora, by przewodzili dwunastu elfim Rodom. Oni stali się Rehynn – Strzegącym Okiem, które powinno dbać o życie każdego elfa na północy. Lecz nie zawinili tym, że ociągali się z pomocą. Sam lud żeglarzy ogłosił, że porazi sobie z napaścią długozębnego motłochu. Kiedy w krótki czas potem, wedle ludzkiej rachuby zaledwie dwadzieścia wiosen później, Rehynni wysłali zwiadowców, by odkryć przyczynę milczenia Velarium, było już za późno. Lud Velarium został wycięty co do nogi. Do dziś nie wiemy czy to magia, lub być może pomoc Krantajczków spowodował, że nie dotarł do Rehiar żaden kurier z wołaniem o pomoc.

Całkowitą winą obarczyliśmy lud orków. Mowa ich była podstępna, jak aquirów, dusze prawie tak samo mroczne. Zawzięci i uparci, zapatrzeni w siebie i głupi. Nigdy nie znajdziemy wspólnego języka z tym ludem. To tylko nędzne pasożyty, żyjące na tej ziemi jednie z łaski swych słabych bogów. Rozmnażające się jak szczury i podobnie jak one uciekające z trwogą przed otwartą walką.

Na zgliszczach Velarium orkowie szykowali się do wojny przeciwko Rehiar. Ich wódz, Ujhorgan, opętany złymi mocami, swą nekromancją wyssał siły z trupów naszych współbraci. Lecz jeden z Dwunastu Mędrców - Allrin, przybył ze swą świtą by stawić mu czoła. Władał wichrem, który rozerwał na kawałki mroczną duszę orka i rozpędził jego przerażoną armię. Od tych pradawnych wydarzeń, Rehynni chodzą wśród nas na północy i chronią elfi lud. Urria bowiem od początku wiedział, że jedynie tam zostaną nasze ostatnie miejsca obrony.

Mówiłem, że Rehynni są miedzy nami, lecz nie jest już ich tylu, jak na początku. Pamiętasz z mych opowieści Malliora, Kalahorę? Swego czasu był jednym z Rehynn, najdoskonalszym wojownikiem. Siła jego ramienia był niezwykle potrzebna, gdyż ponownie straszliwe wojny uderzyły w nasz lud. Potomkowie aquirów znaleźli dość sił, by wypełznąć ze swych leży w Ediomad i zaatakować naszych braci. Byli potężni i straszliwi, dokonali wielu spustoszeń wśród nie tak już licznych elfów. Mallior złożył wówczas przysięgę, że pokona dziewięciu Szlachetnych, jak zwali się najpotężniejsi aquirowie i zapędzi ich armię na powrót do Podziemnego Świata. Aby dopomóc przysiędze, Thuluviel, ukochana Malliora ofiarowała mu swą duszę. Tak wzmocniony wojownik zstąpił do pieczar Ediomadu i pokonał ośmiu Czystej Krwi. Dziewiąty przeciwnik użył jednak tak potężnych słów mocy, że Mallior stracił swe zmysły i duszę w Podziemnym Świecie. Na próżno dusza Thuluviel utrzymała go przy życiu. Maillor stał się szalonym Kalahora, rozpaczliwie śmiejącym się w ciemnościach Podziemnego Świata.

Drugą, która odeszła była Naidden o lekkich krokach, pierwsza w boju spośród elfich kobiet. Była pełna tajemnic, chodząca swymi ścieżkami takimi, o których nie wiedział żaden inny Rehynn. Nade wszystko ukochała swój Ród i jego dobro stawiała ponad swoje. Kiedy razu pewnego nie wróciła z dalekiej wyprawy, o której na szczęście wiedzieli pozostali Mędrcy, dwóch spośród nich – Rannien i Horianar udali się na jej poszukiwania. Na ich słowa rozstępowały się knieje, odchylały gałęzie, a ślady Naidden jaśniały w ciemnościach. Trop urwał się u stóp potężnego i urwistego płaskowyżu, który wysoko wznosił się ponad ich głowami. Długo wspinali się, nim osiągnęli krawędź urwiska. Kochali bowiem Naidden i nie chcieli zostawiać jej w niebezpieczeństwie. Czuli, że żyje, lecz dusza jej zdławiona jest nieznaną mocą. Udali się w głąb płaskowyżu, lecz napotkali tak opór, którego ich moc nie mogła pokonać. Usłyszeli wkrótce donośny głos: „Nie szukajcie Naidden, która z własnej woli została pośród nas. Ujrzeć chciała Boga o trzech Twarzach i dokonała tego. Władcą wszystkiego jest Trójlicy na tej ziemi, a lud który ją zamieszkuje zwie się Anurami.” Wtedy nieznana moc pochwyciła dwójkę elfów i odesłała ich wprost do Oilen, a pozostali Rahynni pogodzili się z wolą Urri, któż inny, bowiem mógł prowadzić Naidden tak daleko i pozwolić, by opuściła nasz lud?

Teliadan odszedł jako trzeci. Zawsze pogrążony w rozmyślaniach, pełen spokoju i mądrości. Był jedynym elfem, który rozumiał wszystko dziejące się na świecie, który znudził się światem i oddalił się od niego już za życia. Nie miał w sobie ani nienawiści, ani miłości, nie narzucał się ani też nie opierał. Jedyną rzeczą, do której tęsknił był spokój. Przez tysiąc lat siedział bez słów u stóp odrośli Uscayha. Kiedy zaczynał swą medytację, drzewo było ledwie większe od niego. Gdy wstawał, korona Uscayha rzucała ogromny cień na okoliczne wzgórza. Teliadan znalazł wtedy to, czego szukał. Uśmiechnął się i rozpłynął niczym obłok mgły.

Czwartego z Reyhynn, którzy nas opuścili, zwano Inmatielem. Zamieszkiwał morski brzeg i podróżował na skrzydłach wiatru. Słuchał mowy fal i śpiewu wichru. Stanął kiedyś przed Mędrcami i rzekł: „Znam zew burzy morskiej i czuję, że mnie wzywa. Znam przypływy i odpływy i słyszę jak mi mówią o moim ludzie. Inne elfy zamieszkują odległe lądy i potrzebują mnie. Tak głosi ocean.” Mędrcy zebrali się wespół, by zadecydować o słowach Inmatiela, a on z radością przyjął ich radę. Zbudował niewielką łódkę i wkrótce odbił od brzegu. Był w zasięgu wzroku żegnających go elfów, kiedy odrzucił wiosło i mocnym głosem wezwał morską burzę. Potężny wicher uniósł wśród błyskawic drobną postać Inmatiela i to był ostatni raz, kiedy elfy Ynevu go widziały.

Feina rozumiała sny, znała wiele zagadek i potrafiła przepowiadać przyszłość. Nie było drugiego takiego elfa, który miałby moc uchylania tajemnic przyszłości. Stąd wielu naszych braci zdążało do niej, by zyskać zrozumienie sennych wizji, czy poznać tajniki swej przyszłości. Pewnego razu jeden z elfów przyniósł jej pergamin pochodzący z Odległego Świata, jak wówczas zwano ziemie, których elfy nie odwiedzały, co najmniej od pięciu pokoleń. Feina zapragnęła poznać tajemnice pergaminu, ukryła się przed wzrokiem innych i pogrążyła w badaniach. W końcu po latach odnaleziono miejsce jej schronienia, opustoszałe od dawna. Zostawiła tylko dwa pergaminy pokryte pajęczym pismem. Oba mówiły o przyszłości, o możliwych wydarzeniach. Poza Reyhynn nikt nie wie dokładnie, jaką treść zawierały. Feina pisała zapewne o smoczej przepowiedni i sama udała się na poszukiwania Smoczego Władcy, by go zbudzić z wiekowego snu. Lecz czasy jeszcze się nie wypełniły i smok pokonał elfkę. Nie zabił jej, gdyż wtedy odrodziła by się na nowo pośród elfów. Zapewne razem zasnęli i razem powrócą w czasach chwały.

O szóstym Reyhynn, który opuścił nasz lud, nie mogę wiele powiedzieć. O jego zniknięciu nie śpiewa się pieśni. Powiada się jedynie, że być może Urria zawezwał go przed swe oblicze, by oddał mu posługę. Słyszałem też bardziej trwożące historie. Być może zła moc, równie potężna jak Urria zawładnęła tym Reyhynn, by poprzez niego czynić zło wśród naszego ludu. Stąd też nie wolno nam wypowiadać jego imienia, aby poprzez jego moc, nie przywołać zła w swe progi. Jeśli zaś jest potrzeba, zwiemy go Tym, który odszedł.

Tak więc zamiast dwunastu, dziś tylko sześciu Reyhynn strzeże losów elfów. Te Rody, które zostały bez swych Mędrców, zyskały zrozumienie i zaproszenie do innych Rodów. Ci Reyhynn, którzy pozostali, zdwoili swe wysiłki, by ustrzec nasz lud i od tysiącleci wypełniają swe przeznaczenie. Jeśli umiera ich ziemska powłoka, odradzają się na nowo, zachowując niezmienione imię i mądrość poprzednich wcieleń.

Wtedy już byliście pośród nas, ludzcy synowie. Nie byliście liczni i żyliście w ciemnościach. Nie kłopotaliśmy się wami, cóż bowiem długowiecznym mogło zaszkodzić z waszej strony? Choć na południu kontynentu, omalże nie zgubiliście siebie i nas zarazem. Być może nie znacie pradawnych historii południa, lecz był w jego dziejach mroczny okres. Ludzie otworzyli bramy do świata demonów i zawarli z nimi układ. Zmieszali swą krew i zyskali niebywałe moce, a jednak zostali zdradzeni. Dziękujcie waszym bogom, że w porę zesłali wam opamiętanie.

Dobrze, zostawmy to. Nie chcę byś myślał, że rzucam oskarżenia na twą rasę. Widzę, że nie rozumiesz do końca moich słów. Dziwnymi się wydajecie nam wy, ludzie. Chcecie opisać słowami i liczbami tak odległe czasy, o których nie macie najmniejszego pojęcia. Chcecie wtłoczyć w ramy historii zjawiska dla was nieuchwytne. Dla nas zaś nie jest ważny czas. Dziwi mnie więc to, że ważny jest dla was, że zwiecie coś Trzecią, czy Czwartą Erą. A byliście wtedy jeszcze ślepymi szczeniętami.

Wróćmy jednak do opowieści, miałem w końcu mówić o naszej historii, o naszych losach u zarania dziejów, kiedy to byliśmy władcami świata.

W naszych sercach płonęła nienawiść do aquirów, krwawiły rany, których czas nigdy nie zaleczył. Spustoszyli nasze ziemi i wymordowali tak wielu spośród nas, że aż trudno to pojąć. Winni na wieki, swoim okrucieństwem. Lecz my odłożyliśmy zemstę, wystarczyło, że żaden aquir nie pozostał żywy na naszych nowych ziemiach. Nauczyli się nas nienawidzić, wielu elfów radowało się z tej przyczyny. Lecz aquirowie złamali naszą jedność, wygnali nas z północy, zatem na wieki przeklęliśmy ich ród i rasę.

Odłożyliśmy jak mówię, zemstę. Chcieliśmy jedynie żyć na ziemi, która była nam dana. Żyliśmy więc. Lecz nasz potęga świętowała swe ostatnie dni. Całe południe było nasze, niezmierzone połacie lasów, rozległe stepy, głębokie jeziora i wysokie góry. Szczęśliwi ci aquirowie, którzy żywi uszli z granic naszych wielkich królestw. Żyliśmy więc w pokoju przez tysiąclecia, póki ta przeklęta rasa nie wylizała swych ran i nie odzyskała sił. Był to okres, który zwiemy Allaria Heryass – Czasy Wichrów.

Zmęczyła mnie opowieść. Zostaw nie teraz samego i przynieś ziół, o które cię prosiłem. Jutro opowiem ci o Tysson Lar.

Dzień trzeci

Niech będą dzięki za lecznicze eliksiry! Już czuję ich działanie. Teraz, gdy gorączka mnie nie dręczy, mógłbyś mnie wprowadzić do namiotu. Nie jestem tak słabowity, i nie cierpię na plugawe przypadłości jak wiele moich braci. Oto przed tobą odkrywam słabości mego ludu. Magon L'llevar, Znający Słowa, tego ode mnie oczekuje. Wkrótce sam zrozumiesz, czemu tak jest. I to ja sam właśnie objawiam jego wolę.

Jeśli dziś jeszcze nie możesz mnie wyprowadzić, mógłbyś przekazać tej dobrej dzieweczce kilka miłych słów o mnie. Nie pragnę jej krzywdy, a mimo to stale mierzy mnie spojrzeniem, którego od dawna nie widziałem, jedynie w najodleglejszych krainach. Właśnie tutaj, w bliskości Sirenar, powinno się okazywać najwięcej zrozumienia dla mojego ludu. Nie jesteśmy potworami ani dzikimi bestiami. I nie mówię o tobie, nie zrozum mnie źle.

Nie, wcale nie przeszkadza mi ptak. To miłe, że o tym również pomyślałeś. Natomiast to ja właśnie przed chwilą cię uraziłem. Wybacz. Tylko proszę, wypuść biednego ptaszka z tej klatki! Jeśli zechce przy mnie zostać nie wzbije się w powietrze. Widzisz? Niech cię nie gniewa mój śmiech, nie chciałem cię obrazić, twój zdziwiony wyraz twarzy mnie do tego skłonił.

A więc Tysson Lar. W naszym języku oznacza to święty las. Jakże mógłbym o nim mówić, nie przełykając łez? Bo pomimo jego wielkości, ciągle pamiętam jego smutny koniec. Ale dojdziemy do tego po kolei.

Pewnie pamiętasz, że przerwałem naszą opowieść w miejscu gdy mój lud przyszedł z północy, bo tam nas otaczały zniszczenie i śmierć. Zakończyliśmy najokrutniejszą i najdłuższą wojnę, jaką na Ynevie kiedykolwiek widziano i chcieliśmy znaleźć nowe życie w Południowych Prowincjach. To był Czas Wichrów - Allaria Heryass . Czas lasu.

Już wcześniej mówiłem ci o Pierwszym Drzewie. Wyrosło w Południowych Prowincjach, było naszym strażnikiem, opiekunem naszej wiary, znakiem, że nasze dusze mogą wkrótce ponownie wielbić utraconego boga. Było piękne, o smukłym pniu. Jego gałęzie podtrzymywały sklepienie niebios. Jego kora jarzyła się czerwienią i po dziś dzień każde jego dziecko tak wygląda. Bo ono jest nadzieją, w nim tkwią nasze marzenia. Ono był przodkiem Tyssona Lar, imperium Świętego Lasu.

Nie sposób opisać, jak ogromne było to imperium. Wasze królestwa, złożone względem ludzkich miar, mogłyby jedynie próbować dorównać mu potęgą. Było ono nieskończone, zarówno pod względem władzy, jak i ziem. Jego mieszkańcy żyli w całkowitym pokoju być może gdzieś poza czasem i jedynym źródłem ich smutku była prawda, że dusze ich nie mogły powrócić do Urrii. Jednakże to oni byli najstarszymi i najczystszymi ze wszystkich istot zamieszkujących te ziemie. Odtąd tylko z ich rodzaju pochodzą wybrańcy, którzy po upływie nieskończenie długiego czasu uwolnili się od doczesnych cierpień Ynevu i powrócili tam, skąd pochodzą: na łono naszego utraconego Boga. Co do tych, których Urria powołał, aby bronić naszego narodu, już wcześniej o nich wspominałem. To Pradawni, starożytne elfy, jak o nich mówicie i może przynajmniej ta nazwa ma w sobie coś z prawdziwego brzmienia, w przeciwieństwie do innych, chybionych mian.

W istocie, są oni starsi. To pierwsi mieszkańcy Tysson Lar, których czyste dusze ciągle odradzają się w kolejnych, nowych ciałach i żyją wśród nas, jak również w krajach, które przetrwały podział naszych imperiów. Są najszlachetniejsi - tak bardzo inni, tak czysto myślący, jakby byli osobną rasą. Szkoda mówić o różnych ludach, których korzenie przypisujecie nam, ponieważ my zawsze byliśmy tylko jednym Drzewem. Nie wasza to wina, że nie mogliście wszystkiego wiedzieć o naszych sprawach. A my elfy nie mieliśmy zamiaru wytykać wam waszej niewiedzy. Teraz to jednak moje zadanie - dziękuj więc swoim bogom, człowieku!

Zwaliście nas różnie, starożytne elfy, szare elfy, leśne elfy i bogowie wiedzą jak jeszcze. My jednak jesteśmy jednym rodzajem - jak drzewa, których gałęzie się odłamują co jakiś czas, wskutek częstych burz i niebezpieczeństw - pozostaliśmy tym, kim byliśmy: dumnym i chwalebnym lud. Starożytne elfy nie są wysłannikami innej rasy, tylko tymi, którzy stali się najdoskonalsi spośród nas.

To oni przewodzili naszemu plemieniu w Tysson Lar. Co mogę ci powiedzieć o tamtych czasach? Żyliśmy w nieskończonych lasach, gdzie nie było miejsca na smutek. Nasi przywódcy, Hindanowie, których możesz porównać tylko do waszych królów, zapewniali doskonały pokój. Na naszych granicach z rzadka pojawiały się tylko wrogie istoty, jak Aquirowie czy inne potwory, ale nasi wojownicy zawsze ich zmuszali do odwrotu. Mieliśmy wszystko i niczego nie potrzebowaliśmy z zewnętrznego świata. Zobacz tylko dzisiejsze mapy! Poza ciemnym Khran wszystko było nasze - góry, równiny, wspaniałe morza, po których nasze piękne galery żeglowały z wiatrem. Ten doskonały ład trwała tak długo, że nasi przywódcy zapomnieli o swoich obowiązkach, a strażnicy granic utracili czujność. Ale kogo mieliśmy się bać? Nie było żadnej potęgi na Południu, która mogłaby z nami konkurować. Jeszcze nie wiedzieliśmy o Ranagolu i jego pomiocie, a młode plemiona, takie jak twoje, nie stanowiły zagrożenia. Nie mieliśmy obaw, że nasze sekrety zostaną odkryte przez obcych. To były wieki radości i pokoju. Wtedy zdobyliśmy władzę nad drzewami i otrzymaliśmy dodatkowe błogosławieństwa, dzięki którym nasz żywot był łatwiejszy. Wysłuchaj tej historii.


W pewnym gaju mieszkała dziewczyna o imieniu Hinnia, której siedliszcze wznosiło się między konarami sięgającymi aż do nieba. Była ona ulubienicą Kalahorów i swojego ludu. Rano składała ofiarę na kwietnej polanie, w południe w koronach drzew, a wieczorem przy świetle wschodzących księżyców. Jej ojciec był płatnerzem, a sławę jego dzieł wiatr rozgłaszał w najdalszych krainach. Biegle posługiwał się ogniem i młotem. W jego to kuźni powstawały wspaniałe sztylety i pancerze zdobne milionami szlachetnych kamieni. Zdarzyło się pewnego dnia, że Hinnia wyprawiła się w pobliże Mrocznej Granicy, aby dostarczyć broń i zbroje. Nie zważając na ostrzeżenia starego kowala, rozbiła obozowisko na brzegu czarnego jeziora, niedaleko elfiego lasu do którego zmierzała z towarem. Zapadła w sen na progu przeklętego jeziora, tak samo jak jej towarzysze. Nie zbudzili się nawet wtedy, gdy z mętnych wód jeziora podnieśli się Aquirowie okryci straszliwym pancerze i dzierżący straszliwe ostrza. Złowrogimi słowami dźwięczącymi z dala unieruchomili elfów, by chwilę później bez litości wszystkich wybić. Jedną tylko Hinnie pozostawiono przy życiu, by przyniosła wieść o ich okrucieństwie i potędze do dalekiego Tysson Lar. Dziewczynie wykłuli oczy, by ją poniżyć i porażkę uczynić bardziej dotkliwą.

Dziewczyna długo błąkała się po lesie bezskutecznie próbując znaleźć ścieżki, które zaprowadziłaby ją do domu. W rozpaczy usiadła pod wiekowym drzewem, z jej oślepionych oczu spływały łzy strumieniem. Zrazu nie zauważyła, jak drzewo zaczęło do niej mówić. To była Siena Boralisse, Kojąca Dotykiem, przemawiała do dziewczyny poprzez konary.

„Cóż ci uczyniono?” - zapytało drzewo. Hinnia opisała jaki straszliwy los spotkał ją i jej towarzyszy. „Nie słuchałaś ostrzeżeń swojego ojca i przynieśliście wstyd elfim wojownikom” - powiedziała Siena Boralisse- Kojąca Dotykiem - „Ale pomogę ci, jeśli odzyskasz swój honor i broń, która popadła w ręce Niewidzialnych. Znam ich dobrze, i tylko dlatego uderzyli was, bo nie widać ich w świetle słońca. Oto ja uzdrawiam twoje oczy i zaprowadzę cię do drzew, które pomogą ci zniszczyć to plugawe plemię.”

Chwilę później liście drzewa dotknęły niewidomych oczu Hinnii, a potem Kalahora ponownie rozświetliła jej spojrzenie. Dziewczyna już nie tylko widziała światło słoneczne; dostrzegła wszystkich, którzy przebiegają przez cienie nocą tylko dlatego, że są cieplejsi niż powietrze otaczające ich delikatnym tchnieniem.

„Teraz tam wróć- powiedziała Kojący Dotykiem- i weź tę włócznię wytoczoną z gałęzi potomków Uschy. Zejdź do doliny, gdzie znajduje się czarne jezioro. Udaj, że śpisz, a gdy wieczorem źli Aquirowie znów się pojawią i poczują się pewnie, wbij tę włócznię w ich pierś i wydrzyj im serca spod hełmów! Spożyj je bez oporu, nie odczuwaj wstrętu! Kiedy to uczynisz zdobędziesz moc, aby oddychać pod wodą jak ryby. Odzyskaj skarby swojego ludu. Kiedy tylko tego dokonasz rusz biegiem w stronę lasu uscayha i zaufaj mi! To co się potem stanie nie będzie z twoim udziałem.”

Takoż i postąpiła Hinnia. Kiedy dotarła na brzeg jeziora, ze smutkiem ujrzała niepogrzebane ciała swoich druhów, które Aquirowie okrutnie zbezcześcili. Słuchając swego serca, pochowała ich ze łzami w oczach i rozpoczęła oczekiwania. Wszystko działo się zgodnie z przepowiednią Siena Boralisse, a gdy nadeszła noc, w końcu pokonała zadufanych Aquirów, jako pierwszego przeszywając wodza wroga. Powstrzymując wymiotne odruchy, przełknęła czarne serca i zanurzyła się w jeziorze, odzyskując pochwycone bogactwa. Omalże nie zauważyła złych rąk, które sięgały w jej stronę. Dopadły ją dopiero wtedy, gdy zwymiotowała czarne serca na piasek. Prawie ją wciągnięto na głębię jeziora, ale włócznia z drzewa uscayha uratowała ją przed tym losem. Pobiegła w stronę lasu, potykając się od zawrotów głowy, a kolejne i kolejne pazury wyłaniały się z wody i zmierzały ku niej. Ale gdy dotarła do pierwszego dębu, Kojący Dotykiem rozciągnął swą ochronną moc nad nią i pochłonął ją olbrzymi pień drzewa. Obudziła się w lesie elfów, do którego zmierzała z dostawą broni. Nad jej głową szeptały drzewa uscayha, a elfy otaczały ją dookoła. Stała się pierwszą Opiekunką Siena Boralisse czy też - jak ją dziś niektórzy nazywają - Narmiraen. Jej dzieci odziedziczyły zdolność widzenia w ciemności, a ona sama błogosławiła wielu innym i ich potomkom, by to dziedzictwo zachowali. Dlatego też dziś wszystkie elfy dobrze widzą w ciemności - co może wydać się niepojęte dla ciebie. Ale Hinnia nie mogła przekazać zdolności połączenia z drzewami każdemu, tak że tylko nieliczni opiekunowie potrafili radzić sobie z tą cudowną mocą.


Wiele lat minęło w pokoju, który przynieśliśmy na południe. Nasi wrogowie próżno próbowali nas pokonać, zawsze byliśmy wystarczająco silni, by odsunąć ich za nasze granice. Być może to właśnie sprawiło, że straciliśmy czujność i zapomnieliśmy o obowiązkach. Żyjemy długo i większość ras, które przeciwko nam spiskowały, nie mogła sobie pozwolić na zebranie sił, by stać się poważnym zagrożeniem dla nas. Jeśli mimo to nas napadli, ginęli z naszych rąk na zawsze.

Nie chcę, żebyś myślał, że jesteśmy krwiożerczym ludem, któremu sprawia przyjemność zabijanie. Naszą główną bronią była cierpliwość, a jeśli nasi mistrzowie broni (którzy na innych ziemiach nazywani są wojownikami, gdyż obcy nie widzą czystych myśli kierujących każdym ciosem) byli zmuszeni zabijać, zawsze czyniono to w celu obrony przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.

Nie naszym wyborem była odmiana sposobu postępowania. Aquirowie - niech będą po tysiąckroć przeklęci - zawarli sojusz z jeszcze mroczniejszymi siłami, niż kiedykolwiek dotąd. Zawarli pakt z potężnym i bezwzględnym bogiem: Ranagolem, Kozłogłowym, którego nasz lud nazywa Hassianir Tylla, Brodzący we krwi. Wzmocnili swoje królestwo, poddali się jego woli i jego trzynastu plugawym potomkom, których zrodziły potworne matki.Nasze granice stały w nieustannym ogniu, a nieczyste stworzenia mnożyły swoich sojuszników. Wy takoż byliście wśród nich, ludzie. Potępiłbym każdego, kto obrał tę drogę i jeślibym tylko dowiedział się, że twoje miasto rozważa podobny krok, nieważne jak słabym bym się czuł, zabiłbym ciebie i sam rozerwał na kawałki to, co Magon L'llevar długo ci dyktował, bez względu jakie mogłoby to mieć konsekwencje. Ale nie troskaj się, nie musisz się tego obawiać. Jam jest Luminatar, wiem co mam zrobić.

Ludowi elfów nie groziło jednak niebezpieczeństwo. Nasi wojownicy, których chronił pancerz i miecz wykute na stulecia wiedzy, upilnowali granic, a magia ukrywała ścieżki prowadzące do wnętrza naszego wielkiego kraju. Żywe mury - cuda stworzone z drzew i krzewów, ukrywały naszych wojowników. Nie myśleliśmy z lękiem o przyszłości. Wierzyliśmy, że nigdy nie spotka nas żadna krzywda. Żyliśmy rozproszeni, nie wyobrażając sobie, że kiedykolwiek będziemy musieli zjednoczyć nasze Rody i wsparci plecami do siebie, walczyć o życie naszych ukochanych i trwałość naszych lasów.

Żyliśmy szczęśliwie w południowej puszczy, kiedy nadeszło tak straszne nieszczęście, które swoim rozmiarem i konsekwencjami było niemal tak przerażające jak to, z którym zmierzyliśmy się podczas Północnej Wojny. Chociaż bogowie zawarli pakt, że ich stopy już nigdy nie dotkną ziemi Ynevu, nowoprzybyli lekceważyli te prawa i pogardzali wszystkim, co do tej pory zbudowaliśmy. Na początku nawet nie zdawali sobie z tego sprawy.

W czas gdy przybyli, gdy niewidzialna potęga wyrzuciła ich na tę równinę ziemia się trzęsła, a drzewa pękały. O tym, co uczynili, że musieli opuścić swój świat i jaka krzywda doprowadziła ich do wzajemnej nienawiści, nie mówili. Może nawet nie byli świadomi wzajemnej obecności przez pierwsze dni.

Zwali się Dżennami i Amundami, ale dla nas oznaczali upadek. Przybyli ze świata, które miały więcej wspólnego z krainą Żywiołów Ziemi niż ze światem Ynevu. Nieprzeniknięci byli, gdy stawialiśmy im pytania. Lecz kiedy dowiedzieli się o obecności swych wrogów, ruszyli na siebie z taką szaloną wściekłością, jakiej dotąd nie doświadczyliśmy. To był straszliwy konflikt, porównywalny z Północną Wojną. Walczyli za pomocą niszczycielskiej magii, przywoływali takie istoty, które w tym świecie nie powinny mieć niczego do załatwienia i przed którymi musieliśmy chronić nasze lasy zaledwie chwilę po pierwszym rozlewie krwi.

W owym czasie naszym wodzem był Talleren, a po jego zniknięciu jego pierworodny Tallerienn.Obaj zwani Wysokimi Panami Wojny, która trwała przez dwa tysiąclecia. To oni wstrząsnęli naszym ludem i zbudzili drzemiących przywódców Rodów dowodząc, że tym razem nie wystarczy czekać aż obcy na naszych granicach wytną się mieczami nawzajem. Dowiedli, że sami musimy walczyć, jeśli nie chcemy utonąć we krwi.

Talleren prowadził Niebieską Wyprawę, która swoją nazwę wzięła od naszych niewidzianych dotąd pancerzy i sztandarów, a zatrzymała się w górach nad wielkim morzem - w zatoce, którą dziś znacie jako Ravanó. Niszczycielskie burze wylewały się z Bram Przestrzennych otwartych na inne wymiary, a szaleni Amundowie świętowali cielesne objawienie swojego bóstwa. Wówczas to Talleren zaczął budować pierwszą twierdzę, która nie była podtrzymywana mocą drzew i nadał jej nazwę Kamiennej Iglicy. To tutaj przybył na skrzydłach wściekłego wichru i grzbiecie wyjącej ziemi Hanameth, kłamliwy wysłannik Niebieskookich. Demony podtrzymywały poły jego płaszcza. Ostatecznie poprosił Tallarena o pomoc przeciwko Dżennom.

Od trzynastu lat nie spadła kropla deszczu i Amund przyrzekł, że jeśli im pomogą, kapłani zakończą straszliwe zaklęcie. Elfy więc zgromadziły wszystkie armie w jednym miejscu i stali gotowi do walki w długich szeregach pod łopoczącymi błękitem sztandarami. Ale Amundzi nie przybyli. I ziemia naonczas się poruszyła, a przeraźliwy huk rozległ się pod stopami wojowników. Zamiast Amundów przybyły ogromne demony, istoty z innego wymiaru, które wciągnęły wzgórza i Kamienną Iglicę do wód zatoki. Nie chcieli oni dołączyć do sojuszu, tylko chcieli przelać krew naszych dzielnych wojowników. Talleren i jego najlepsi szermierze nie ocaleliby przed zgubą, gdyby nie podporządkowali sobie samego Rettharradassta, jednego z potężnych Władców Ziemi, który błagając o wolność, został zmuszony do poddania się. Jednak jego niewola trwała o wiele dłużej. Nie uwolniono go dopóki nie przekazał części swojej wiedzy synom mojego ludu. Ich umysły w owym czasie były pogrążone w rozpaczy przez intrygi Amundów i boleść straty, którą doznali.

Gdy Talleren i jego wojownicy opanowali nową moc, zabrali ze sobą do walki elfy z okolicznych ziem, wraz z rodzinami i zniknęli w trapionych suszą polach, recytując przerażające zaklęcia. Od tamtego czasu ich nie widziano. Złożyli przysięgę, że zniszczenie tych dwóch obcych ras będzie celem ich istnienia. To oni są tymi, których świat teraz zna jako pustynne elfy.

Widzę, że wiele rzeczy, o których teraz mówię nie była ci wcześniej znana. Ale usłyszysz jeszcze o rzeczach bardziej doniosłych. Później się zorientujesz, co powinniśmy uczynić. Nasz lud nie był jednolity, i z żalem muszę powiedzieć, że nadal nim nie jest. Próbowaliśmy ponownie zjednoczyć Rodziny i starszyzna za późno pojęła, że po tysiącleciu pokoju nie jesteśmy gotowi na wojnę. Nasze dusze pragnęły czegoś innego. Dusze elfów pragnęły czegoś innego: nie chcieliśmy już odzyskać naszych ziem, tylko opłakiwać stratę. Spory podzieliły nasz lud - po raz pierwszy od momentu, kiedy stanęła stopa elfa na Ynevie.

Ogromne puszcze ciągnące się na południe od Wielkich Gór zostały wysuszone wskutek magicznych wojen obcych narodów, niebo pochłonęło tam całą wodę. Po pięciuset latach walki wodzowie naszych armii zostali zamordowani przez magicznie namalowanych na ścianach zabójców, a sam Tallerien mógł tylko ustąpić na zachód i na południe przed szaleńcami mordującymi się nawzajem.

To właśnie tutaj narodził się drugi Tysson Lar, na znacznie mniejszym obszarze niż poprzednie imperium, które zwaliśmy tym samym imieniem. Przez swoje cztery tysiąclecia istnienia stawało się jeszcze piękniejsze i bardziej kwitnące. To tutaj zgromadziliśmy wszystko, co nam pozostało. Wznieśliśmy piękne miasta, piękniejsze niż inne narody mogły wyśnić, ponieważ od samego początku istnienia świata byliśmy tu i wiedzieliśmy wszystko, co można było wiedzieć o tych sprawach. Tam, gdzie kiedyś szumiały nasze lasy, na miejscu waszej wioski o nazwie Pyarron, wiał tylko wiatr. Musiało minąć ponad dwa tysiące lat nim coś tam powstało. Tam, gdzie wcześniej rozciągała się nasza leśna kraina.

Chcieliśmy, żeby w tych miastach dzieci naszego ludu znów się odnalazły. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że już na to za późno. Nic już nie było takie jak kiedyś. Wielu elfów marzyło o innej wizji państwa. Gdy niektórzy skupiali się tylko na tym, by rychlej odzyskać utraconego Boga, inni zostali skażeni przez obce idee. Zaczęły ich nurtować sprawy, którymi wcześniej nikt się nie zajmował.

Nowe pałace tworzono z kamienia, płynęły przezeń żywe strumienie, a wodospady szumiały na każdym kroku. Ale nie przyrównujcie ich do domostw w których mieszkacie: mój naród nie lubi takich zamkniętych klatek. To były wielkie i jasne sale, z szerokimi przestrzeniami i ogrodami, z wieżami strzelistymi do nieba. Otoczyliśmy je drzewami i często spaliśmy pod gwiazdami także w naszych miastach. Dachy miały służyć tylko do ochrony przed deszczem. Karmiliśmy dzikie zwierzęta w ręki i znaliśmy imię każdego stworzenia wokół nas. To były wspaniałe czasy. Ostatnie w historii. Nazywaliśmy to Allaria ghyniass - Czasem Deszczów.

Jednak próżno było pragnąć zobaczyć siebie w świetle dawnej chwały. Doświadczone tragedie na zawsze nas zmieniły. Nie mogliśmy już dłużej myśleć o dawnych sprawach tak, jakby mogły powrócić. Powiadam ci, pisarzu: oto schyłek naszego narodu. Tego byś nie usłyszał z innych ust. Nie wypowiedział bym tych słów, gdyby ktoś z mego plemienia mnie kurował. Wielu by nie uwierzyło. W owym czasie nikt tak nie myślał. Musiało minąć ponad tysiąc lat, by jasno stał się widoczny rozdźwięk w moim ludzie. By coraz więcej elfów zaczęło migrować się na północ. Król i książęta Rodów nie rozumieli się nawzajem, a ich głównym błędem było odwracanie głowy od zbliżającego się zagrożenia naszych granic. Jakby ich jedynym rozwiązaniem było ignorowanie ciemnych chmur zbierających się nad naszymi lasami.

To właśnie wtedy narodziło się Zgromadzenie, znane jako Dwanaście Rodów, które podążając za radami swoich książąt, zerwało z bezczynnymi lojalistami króla i wyruszyło na północ, na dawne pola naszej chwały. Sami nazywali siebie Sirenar, czyli Poszukiwaczami.

W tym samym czasie na północy formowało się inne Przymierze, zawiązane przez was, ludzi. To był czas, kiedy dosięgły nas pierwsze choroby. Straszliwe plagi, które przez wieki niszczyły nasze ciała. To nie były nasze choroby. Przeniknęły do nas z zewnętrznych krajów. O nich powiem później. Może Sirenar mieli rację: to oni przywiedli wszystko, co uczyniło naszą rasę w tej północnej krainie nadal żywotną, zastawiając za sobą wszystko, co było skazane na zagładę. To dzięki nim nadal są tam tacy, którzy pielęgnują swoją dumę i wiarę i są biegli w mieczu. To zaś - muszę przyznać ze wstydem - zawdzięczamy Khranowi.

To już inna historia. Opowiem ci ją jutro. Wiem, że twoje mikstury uczyniły me ciało silniejszym, ale moja dusza pragnie odpoczynku. Zostaw mnie teraz samego, proszę.

Pergamin drugi

Dzień czwarty

Dzięki składam pisarzu, że mogłem przenieść się do namiotu! Pomoże to przywołać wydarzenia z ostatnich stuleci. Coraz bardziej rozumiem Kalahorów. Ich dyspozycje. Może naprawdę zbliżają się przepowiedziane czasy? To zielone sukno namiotu przypomina mi Elfendel. Pewnikiem nie wspomniałem ale to tam ujrzałem słońce. Wszystko zatem po kolei…

Rody Sirenar opuściły Południowe Ziemie ponad pięćset lat temu, wówczas Tysson Lar upadł. Pojawiały się owszem, ostrzeżenia. Khran pyszniąc się swą potęgę, wypychał wojownicze hordy coraz dalej. Współpracując z plemionami nomadów, osiedlali ich na swych liniach obrony, a khrańscy mroczni wodzowie zawierali z nimi krwawe przymierza. Przeklęci Aquirowie pojawiali się na granicach elfich ziem, przewodząc dzikim hordom orków. Wkrótce ujrzeliśmy ich chorągwie i powleczone ludzką skórą krwawe bębny. To była ostatnia wojna Tysson Lar. Ostateczna.

Ci, którzy umknęli z ofiarnych ołtarzy, których krew nie zbroczyła ziemi, cofnęli się za magiczne linie obronne. Dopóki te nie runęły. Zostaliśmy ostatecznie zepchnięci na półwysep; tam ostatecznie znaleźliśmy schronienie. W ostatniej bitwie Kalahorzy walczyli u naszego boku. Plemiona orków cofały się w przerażeniu. Dusze Aquirów - o ile w ogóle takowe posiadają - odesłaliśmy do ich mrocznego pana. Umacnialiśmy nasze granice przez lata. Nie wiem, czy zignorowali naszą siłę, czy sądzili, że zdołali nas wyżąć z tego świata. Nie zaatakowali ponownie. My zaś powoli odzyskiwaliśmy spokój. Mogliśmy zacząć budować nowy dom.

Cierpienie i duma mieszały się w naszych sercach. Ból, że znowu musieliśmy zmieniać ojczyznę. Radość, że możemy znów żyć w pokoju. Wybudowaliśmy nasze najpiękniejsze miasto - Miasto Królewskie, Laventialan w naszej mowie. Dzięki Siennie Boralisse nauczyliśmy się imion każdej rośliny. Jednakże lud nasz daleki był od zadowolenia. Ponownie zaczęły się między nami rozłamy. Wielu oskarżało starożytnych twierdząc, że tylko oni mogą powrócić do Urrii, bowiem ich dusza po śmierci, choćby była splamiona, może ponownie się ucieleśnić, gdyż Urria im nakazał nieustanne doskonalenie jako najświętszy cel. Zamknęli uszy na odpowiedzi tych, którzy przypominali, że ciało to nie więcej niż naczynie. Że nie ma znaczenia, w jakim naczyniu nosimy czystą wodę naszego ducha. Nie słuchali tych, którzy mówili, że dusza oczyszcza się przez czyny od pierwotnego grzechu i jest zupełnie obojętnym, jakie ciało ją nosi.

Wielu nie wysłuchało tych mądrych słów. W gniewie odrzekli tyle, że z punktu widzenia doskonałości duszy nigdy nie było obojętnym w jakim ciele zamieszka. W swojej gorzkiej zazdrości odwrócili się od nas i odeszli za północną granicę. Od tamtej pory straciliśmy ich na zawsze - zaraz opowiem, jak to się stało.

Jednak wpierw muszę powiedzieć o tych, którzy z innych powodów odwrócili się od Elfendel i opuścili królestwo lasu. Nie chcieli widzieć oblicza Urrii. Uznali, że tutaj, na Ynevie winni szukać doskonałość i pragnęli, by ich duch zjednoczył się z tą ziemią, gdy nadejdzie Czas Ostatecznego Spoczynku. Nie wyparli się swoich przodków, ani elfiego pochodzenia. Lecz nie zadowalali się odległym i niepewnym szczęściem. Pragnęli jedynie uczynić każdą chwilę coraz pełniejszą i osiągnąć spełnienie poprzez cielesne przyjemności. Obecnie widzimy te czasy inaczej, ale wtedy szczerze to oburzało wszystkich, którzy pozostali w Elfendel. Powiem to tylko tobie: od owego czasu nie powstały piękniejsze miłosne utwory niż te, które wówczas stworzyli. Ich ogrody stały się doskonalsze niż kiedykolwiek wcześniej. Oni pierwsi wyruszyli na północ i wschód, i teraz mieszkają na ziemiach Yllinoru. Podobnie myślących - gdyż ich nauki nie są już uważane za herezję - można ich znaleźć wszędzie wśród elfów.

I to by było na tyle o rozproszeniu elfów z Elfendel. O tych, którzy poróżnili się ze starożytnymi i podążyli na północ, potem już nie usłyszeliśmy.

Po prawie pięciuset latach jednak, do Miasta Królewskiego wkroczyła imponująca grupa obwieszona bronią i workami. Byli elfami z naszej krwi. Ich oczy gorzały jednak przerażającym płomieniem. Mowa ich zarozumiała, budziła zmieszanie. Wysławiali się inaczej, dziwniejszym sposobem, a brzmienie ich słów pogłębiało nasze lęki. Oto opowieść jaką ze sobą przynieśli:

Mówi ona o jednym z ich myśliwych, Siaenie. Pewnego jasnego poranka, niedługo po tym, jak wyruszyli z Elfendel na północ, Siaen wraz ze swoimi towarzyszami zapadł głębiej w gęstwinę lasu tropiąc grupę jeleni. Zapragnęli jak najszybciej zbudować kapliczkę z pni drzew - taką by pomieściła ich grupę. Chcieli w niej ofiarować dusze upolowanych jeleni. Siaen dotarł na polanę, gdzie urwał mu się ślad zwierząt. Zadziwiło go to niezmiernie, gdyż nie znał żadnego zwierzęcia, które bez śladów uniosłoby w powietrze pięć samic jeleni. Postanowili więc rozwikłać tę zagadkę. Siaen znalazł kropelkę krwi na liściu, a potem kolejną. Ostrożnie podążyli za tropami, ale nie dane im był odokończyć łowów . Dwoje towarzyszy myśliwego zginęło zanim zdążyli cokolwiek uczynić. Ujrzeli wówczas ścigane zwierzęta. Odpoczywały pod drzewem, a towarzyszył im wysoki elf. Lubo raczej nie elf. Jego oczy płonęły czerwonym żarem, włosy były śnieżnobiałe, a skóra czarna i błyszcząca jak wypolerowany kamień. W ręku trzymał znakomitą kuszę przedziwnej roboty. Za plecami Siaena i jego ludzi rozległ się śmiech. Stała tam kobieta. Towarzyszka białowłosego.

To były pierwsze obsydianowe elfy jakie ujrzeliśmy. Nie wybili naszych rodów, które wyruszyły na północ. Uczynili im coś znacznie gorszego. Dzieło ich knowań stało na placu Królewskiego Miasta śmiejąc nam się w twarz. Z ich słów wynikało, że nie byli pierwszymi, którzy zniknęli za Mroczną Granicą, gdyż od czasów niepamiętnych władcy Khran zdobywali wyznawców spośród naszego ludu. Mówiąc te słowa z pogardliwym uśmiechem wytrząsali z worków odcięte głowy elfów. Zdumienie i szok zamknęły nasze usta. Milczeliśmy i wtedy, gdy dogoniliśmy i zabiliśmy podłych zdrajców, sługi Khran, ledwo nie przekraczając granic Elfendel. Prawdą zatem były straszliwe legendy, w które długo nie wierzyliśmy a nasz lud je wspominał w najczarniejszych godzinach. Pradawne legendy o utraconej rasie elfów. Porwanych w odległe krainy przez Aquirów. Teraz to oni niewolili naszych braci, zarażając zepsuciem ich dusze, karmiąc ich serca nienawiścią do wszystkiego i wszystkich. Bo dusza khrańskich elfów jest jednako czarna jako ich ciała, jak nocne niebo bez gwiazd. Przekonałem się o tym wystarczająco wiele razy.

Oto i historia Elfendel i wszystkich tych, których zwiemy naszymi przyjaciółmi i wrogami. Choć istnieje powiedzenie, że po południowej stronie gór Sheral żyją tylko wrogowie ludu elfów. W Elfendel wielu podziela tę opinię i od czasu mojego odejścia coraz bardziej izolują się od świata zewnętrznego.

Rody, które założyły Przymierze Sirenar dotarły na północ bez uszczerbku. Możesz o tym wiedzieć ponieważ umocniona przystań elfów znajduje się po drugiej stronie olbrzymiej zatoki. Rada Sześciu Mędrców - Rehynn władająca królestwem Rehiar z radością powitała książąt Młodych Rodów, jak nazwali przybyszów. Z szacunku i dla upamiętnienia tego wspaniałego spotkania, przyjęli nazwę ich sojuszu dla całej krainy elfów . Północne rody zaś, uznały władzę i zwierzchność Sześciu Rehynn ze stołecznego grodu Oilan. Nie doszło do żadnego konfliktu z Pradawnymi, jak to czasem bywało w Południowych Ziemiach. Zdaje się, że elfy zawdzięczają to najdoskonalszym spośród swoich, którzy wraz z Przymierzem opuścili południe. Poszukiwacze - Sirenar, osiągnęli swój cel. Czy się przystosowali czy rozwinęli nie mi to oceniać. Jest wiele spraw, które wzbudzają oburzenie elfów z południa, powołujących się na stare zasady moralne i honor. Co ciekawe niektóre rytuały i tradycje elfów Sirenar mają bardziej konserwatywną formę niż u skłonnych do zmian południowców. Przybysze z żalem opowiedzieli o losie Tysson Lar, ale nie można było już nic uczynić. Dwanaścioro Młodych Rodów poddało się decyzjom Rehynn. Stali się lepszymi wojownikami i łucznikami niż ich bracia z Południa. Nauczyli się, jak znaleźć spokój w harmonii dźwięczących ostrzy, jak odnaleźć doskonałość w odpryskach stali i iskier krzesanych mieczem. Odbieranie życia ostrzem i grotem nie stało się celem. Piękno, doskonałość i pełnia rozwoju, oto cele sztuki władania bronią jakie przyjęli wojownicy z Północy. Historia Północy była ich nauczycielką. Strzegli swego ludu. Legendy ich nauczyły, że poczucie bezpieczeństwa jest ułudą, jeśli zapomną o świecie zewnętrznym i skupią się tylko na sobie. Musieli zatem poznać imiona nowych wrogów. Nowe bóstwa, które pałały nienawiścią do ich ludu. Opowieści mówiły o pewnym narodzie na Północy, o którego upadku dawno chodziły słuchy. Nikt nie przypuszczał, że ich potomkowie tego ludu nadal mają moc. Lud ten zwał się Kyrianami i nieustannie starał się przywrócić blask dawnej chwały. Moglibyśmy nazwać ich nawet pokrewnymi duszami, ale inne opowieści krążące o nich dawały pełniejszy obraz. Choć nie daliśmy im pretekstu, zwrócili się przeciw nam z nienawiścią drzemiącą od wieków w ich sercach. Czynili wszystko by osłabić nasz lud. Podejmowali krucjaty do naszych lasów, porywając elfich mężczyzn i nasze kobiety jako niewolników. Wielu też poświęcali na krwawe ofiary swoim bogom. Nam zemsta nie pozostała obojętna i wzajemna nienawiść stała się powszechna. Od czasów owych wydarzeń znaleźli sobie nowych wrogów, ale spokoju od nich nie zaznaliśmy dotąd. Wycofaliśmy się z otwartych stepów do naszych puszcz i lasów. I umocniliśmy granice. Rada Rehynn nakazała Młodym Rodom opiekę nad pograniczem, podczas gdy sami wzmocnili bariery grodu Oilan i wybrzeża zatoki, którą zwiecie Riegoy. W ten sposób książęta Młodych Rody stali się Deinn - Strażnikami Granicy. , stali się nowymi książętami dla mieszkańców Południa. I chociaż nie minęło wiele czasu od tamtej pory, obecnie, przez bliskość i szkodliwy wpływ ludzkiej kultury zmieniły sposób ich postrzegania świata. Deinn są również znani jako „Ojcowie Wydziedziczonych.” Ale o tym opowiem, gdy będę mówić o Sirenarze.

Znający Słowa wiele ode mnie wymaga, ale staram się zaspokoić jego pragnienia. Spoczywając w tym namiocie, zaczynam powoli rozumieć łuczników Sirenar. Być może mieli rację. Nigdy nie przypuszczałem, że uznam ich racje, ale wydaje się, że ich czas nadchodzi długimi krokami. Cóż, nie chcę ci jeszcze bardziej mieszać w głowie. Podzieliłem się z tobą historią mojego ludu - wersją bardzo oszczędną, gdyż trzeba by całego ludzkiego życia, aby zapisać wszystkie te legendy, które znam. Jeśli chcesz, zostań jeszcze, porozmawiajmy o Twoich sprawach! Jutro będę mówił o sobie, opowiem historie poszczególnych krajów, które odwiedziłem i w których spotkałem się z mymi braćmi.

Dzień piąty

Więc znów tu jesteś, mój pisarzu! Piękne są te szaty na Tobie. Czy wiesz, że wiele rzeczy widzę inaczej po naszej rozmowie wczoraj? Cóż, nieistotne to dla Ciebie zapewne. Spróbuję kontynuować opowieść tak, abyś mógł ją łatwiej pojąć. Będę mówił o sobie i o mym zadaniu, które stało się dla mnie jasne dopiero niedawno. Jeśli dobrze rozumiem wolę Urrii, muszę jak najszybciej wyzdrowieć i stawić czoła Siryao, świętym zabójcom Sirenaru jeśli tak będzie trzeba.

Zaiste, również odczuwam poprawę i to nie tylko wewnętrznie. Dziś rano sługa, na moją prośbę, przyniósł mi lustro. Zmieniam się. Może nawet tego jeszcze nie dostrzegłeś, ale ja jestem pewien. Rano postanowiłem, że nie będę żądał zwrotu tych pergaminów, które spisałeś dotychczas. Nie będę ich palił. Tak, miałem taką intencję przez pewien czas. Ale dzisiaj już wiem, że podążam słuszną drogą. Z czystą duszą muszę przyjąć Magona.

Urodziłem się w Elfendel. Śmiesznie jest sobie przedstawić, jak w owym czasie mogło tu wyglądać. Tu gdzie teraz jest Riegoy. Moja matka była piękną kobietą, zapatrzoną w przeszłość. Nigdy nie rozumiała, co przyciąga mnie do świata zewnętrznego. Później zdałem sobie sprawę, że tak jak większość z nas, boi się wszystkiego, co może przyjść do lasu z poza granic. Jej wyobraźnia wypełniła leśne ostoje Aquirami. I choć nigdy nie rzekła tego otwarcie, myślę, że w śnie słyszała dudnienie orkowych bębnów.

Mój ojciec służył jako doradca królewski. Pewnikiem to za jego sprawą, skłoniłem się ku obecnej drogę, chociaż taić chciał wszystko przed moją matką. Musiał wiedzieć, że przed tą, która go zna od tak dawna, nic nie można ukryć. Moja matka mu w twarz, że poprzez swego syna chce osiągnąć wszystko to, czego sam nigdy nie zrobił. Być może było w tym trochę prawdy.

Gdy osiągnąłem wiek dwustu lat, po raz pierwszy w życiu spotkałem tych, których spojrzenie zapaliło moje serce i później napełniło mnie siłą, zmuszającą porzucić rodzinny dom: was, ludzi.

Mimo że w naszych pieśniach i sztukach ludzi wspominano zwykle w przerażającym kontekście - ja czułem, że muszę porzucić Elfendel mimo mojej miłości do ojczyzny. Cisza nieskończonych lasów, piękno, które skrywały - zawsze mnie fascynowało. Mimo wielu podróży, spotkałem niewiele miejsc, które wzbudziłyby we mnie podobne zachwyt. Miałem tam jedno moje ulubione miejsce, niewielkie leśne jezioro, gdzie sosny schylały się ku jego brzegom. Tam właśnie mój ojciec z ciężkim sercem wypowiedział te słowa, na które czekałem od od dawna - odkąd spotkałem was, hałaśliwych i barwnych przedstawicieli twojego gatunku w niskich domach Portowego Miasta. Król wysyła mnie z misją do Yllinoru. Jej celem było zawarcie umowy w kwestiach dyplomatycznych z mieszkającymi tam buntownikami, których poematy i sztuki wciąż dawały powód do długich rozważań.

Po tej decyzji coraz więcej czasu spędzałem w Portowym Mieście. Mój ojciec z trudem wynegocjował tę wyprawę. Dopiero teraz zrozumiałem, z jakim oporem konserwatywnych książąt przyszło mu walczyć. Król, Annirrie Dennirwen, szanował mojego ojca za odważne pomysły. Lojalnie bronił go przed gniewem książąt, którzy obawiali się każdej zmiany. Napisz to słowo dużymi literami: ZMIAN. To właśnie jej większość w Elfendel się opiera, a strach przed nią jest obezwładniająco typowey dla mojej ojczyzny. Było ogromnym przełomem, kiedy otworzyliśmy Portowe Miasto portowe na twoje statki. Wielu elfów z przerażeniem konstatowało, iż nic dobrego nie wyniknie, jeśli obcy zaczną wwozić wszelkie dobra do kraju elfów. Obcy mówią dwoma językami, nie znają wartości naszych pieniędzy i zapewne spróbują oszukać nas wykorzystując naszą niewiedzę. Moi rodacy mieli rację, a zarazem jej nie mieli. Na waszych łodziach przypłynęli nie tylko szalbierze lecz też mądrzy ludzie. Prawdą jest że ich wiedza nie mogła się równać zdolnościom elfich mędrców z Wież Mądrości. Jednakże mówili takie rzeczy o biegu świata, które wielu przerażały ale innych napełniały ciekawością.

I stało się tak, że wielu elfów pogrążyło się jeszcze głębiej w swojej izolacji, pośród chaotycznych myśli. Inni, równie zbłąkani, znów zaczęli zwracać się do starych „bogów”, oszukując samych siebie sagami o drewnianych bożkach. Zmiany jakie nastąpiły były rzeczywiście ogromne - ludzki umysł nie jest w stanie pojąć, jak to wszystko wstrząsneło elfami. Pradawni mówili o upadku, o tym, że nigdy nie ujrzymy oblicza Urii. Inni ruszyli na nowe ścieżki, szukając odmiennych metod odnalezienia drogi do naszego Boga. Większość zaś radziła sobie ze swoimi problemami sprawdzoną metodą: udawała, że nic się nie stało. Teraz wiem, że sprawy świata zewnętrznego zawsze wzbudzają niepokój mego ludu. Jeśli to podejście nie ulegnie radykalnej zmianie, elfy czeka poważne zagrożenie.

Odżyły dawne legendy i widowiska. Tak jakbyśmy mogli kiedykolwiek coś dzięki nim rozwiązać. Jeśli zaś powątpiewając stawiałeś im czoła, przedstawiając nowe fakty, większość elfów machała ręką. Nazywali cię niedojrzałym młodzikiem, który nie widział orka na oczy, a co dopiero wojny. Tyle, że ja wówczas już widziałem orki, nie ledwo pojedynczego wojownika. Zmilczałem o tym zupełnie, by nikt nawet nie podejrzewał prawdy.

W owym czasie z kilkoma druhami sposobiliśmy się do Święta Wiosny. Z dala od Królewskiego Miasta, daleko na północno-zachodniej granicy. Trochę oddaliłem się od przyjaciół, którzy korzystając z cienia zalegli na brzegu strumienia i zanurzyłem się głębiej w las. Nigdy wcześniej nie byliśmy tak daleko. Gdyby ktokolwiek z naszego Rodu się o tym dowiedział, na pewno zostalibyśmy surowo ukarani. Zostalibyśmy wygnani z lasu, zamknięci w kamiennej celi, lub potraktowani w podobnie okrutny sposób, by odpokutować przewinę.

Na zboczu doliny stało przepiękne drzewo uscayha. Wyrosło tak potężne, że jego imię znać mogła nie tylko Siena Boralisse, ale także jej Opiekunowie. To oni naprawdę rozumieją język drzew. Zawsze ich za to podziwiałem, choć wprost nigdy bym tego nie wyznał żadnemu z zielonych płaszczy. Nie sądziłem wówczas, że niebawem sam też się stanę znawcą cudownych rzeczy - takich, których Ujawnienie mogłoby zniszczyć wszystko, czego doświadczyłem i na czym zamierzałem budować swe marzenia.

Wkroczyłem do doliny. Opierając plecy o czerwoną korę drzewa, zadumałem się nad ptasim trelem. Gdym się przebudził, było już za późno. Trzy postacie stały o rzut włócznią ode mnie. Ich oczy były czarne jak smoła, a kły żółciejące. Ramiona mieli grubsze niż moje uda, odziani zaś byli w skóry i futra. O dziwo wiatr nie doniósł ich zapachu, mimo iż był bardzo intensywny. Najbardziej zaskoczył mnie jednak ich oręż, miecze i strzały. Choć nie dorównywały urodą tym, które my tworzyliśmy, nie wątpiłem, że aż nadto wystarczą do zakończenia mego żywota.

Wtedy nastąpiło to, co zdecydowało o moim dalszym losie: ręka wychynęła ku mnie z drzewa i zimnym uściskiem wciągnęła mnie do wnętrza Uscayha. Nie straciłem przytomności, wręcz przeciwnie, nadal widziałem wszystko co działo się na zewnątrz. Byłem jedynie zdezorientowany i przestraszony.

Na zewnątrz trójka orków zajazgotała zaskoczona, po czym z przestrachem rozejrzeli się dokoła, jakby wiatr przyniósł im jakiś znak. Chwilę później jeden z nich schwycił się za gardło i runął jak drzewo powalone wichrem. Zanim moje serce dwukrotnie zabiło, reszta orków również padła. Zginęli za sprawą łuku. Elfickiego łuku, jak szybko rozpoznałem po lotkach strzał. Wkrótce mogłem dostrzec samych strzelców. Przestraszyłem się. Byli dzicy i niechlujni w porównaniu ze mną. Poruszali się niczym leśne zwierzęta. Gdy dwóch z nich zdzierało skalpy z orków, trzeci obserwował las. Zdjął mnie lęk, gdy spojrzał na drzewo. Wtedy zabrzmiał w mej głowie głos: - Nie lękaj się, nie masz powodów. Czuję, żeś jednym z nas. Zatem musisz i to wiedzieć. Krocz z otwartymi oczami, bo tak zdecydowało przeznaczenie. Ale o tym, co dzisiaj zaszło, nie mów nikomu! Uspokój się, jak tylko elfy odejdą, puszczę cię wolno. Nie mogą wiedzieć, żeś ich podejrzał. Szukaj Światła!

Gdy ponownie znalazłem się w świetle dnia, nikogo już nie było na polanie. Jedynie natrętne muchy wirowały wokół okaleczonych ciał. Czym rychlej stamtąd uciekłem. Po elfach nie było śladu. Mściciele! Tajemni wojownicy, o których mówią legendy. O ile mogą zawsze i wszędzie bronią naszej ziemi i odpłacają za każdą krzywdę, jakiej doznaliśmy.

W drodze powrotnej nie wyrzekłem ni słowa, lecz moje milczenie nie dziwiło towarzyszy. Mieszkańcy Elfendel już dawno odwykli od dzielenia się swoimi myślami. Byłem podekscytowany, drżałem, a mimo to czułem się bezpieczny. Jakby stróżujące oczy pilnowały każdego naszego kroku.

Od owego dnia całkowicie zmieniło się moje życie, chociaż świat zewnętrzny był tego nie dostrzegł. Coraz więcej czasu spędzałem w dziczy, z dala od Królewskiego Miasta. Poznawałem drzewa, chciałem wiedzieć wszystko o świecie tętniącym wokół mnie. Zapewne tego nie zrozumiesz, nie jesteś w stanie odczuwać tak intensywnie bytu roślin i zwierząt, jak to czynimy my. Dla ciebie ptak to tylko ptak, podczas gdy ja odczuwam i odwzajemniam każde drgnienie jego pulsującej egzystencji. To Siena Boralisse dała mi tę wiedzę. Albo Narmiraen, zwij ją jak chcesz. No i czas. Dlatego nas nigdy nie zrozumiecie. Nie żeby brakło wam na inteligencji ku temu. To już wcześniej przerobiliśmy. Po prostu wasze życie jest zbyt krótkie, aby widzieć jasno. I to też jest powodem dlaczego my nie pojmujemy ludzkich, najgłębszych idei.

Musiało minąć sto lat nim odnalazłem Pierwszy Promień Światła. Dopiero wówczas prawdziwie zrozumiałem drzewa. W pełni ujrzałem dzień i noc, takie jakie zawsze powinienem widzieć. Na próżno starałbym się to opisać. Brakuje mi słów, ale nawet gdybym je odnalazł i tak byś nie zrozumiał. Jakże mógłbyś ty, skoro nawet moi bracia tej rzeczywistości nie doświadczają i nie widzą. Siena Boralisse, Lecząca Dotykiem odnalazła mnie w tej wiosennej chwili, pokazała mi ścieżkę, na końcu której stanęła. I zaakceptowała mnie jako Opiekuna. Obdarowała mnie władzą nad trawami i drzewami. Dała też wiedzę, jak posłużyć się jej mocą, by napełnić wiarą i nadzieją wszystkich, którzy od niej tego oczekują.

Widzę, że rozumiesz. To dlatego te drzewa na dnie wąwozu złapały mnie w locie, choć nie były potomstwem Uschy. Dlatego ukryły mnie przed oczami Siryao. Czemu jednak ich Opiekunowie mnie nie zauważyli, nie będzie już tak łatwo wyjaśnić. Gdybyś widział Światło, które mi zostało dane, nie marszczyłbyś teraz brwi. Różnię się od nich. Popełnili błąd nie dostrzegając tego wcześniej. Gdyby wiedzieli, nie stawiliby mi czoła. Nie chciałem, by to odkryli. Wolałem uciec.

Jednak jeszcze sporo czasu minie, nim będę w stanie powrócić na dno owego wąwozu. Kontynuując mą opowieść - byłem już Opiekunem, gdy wreszcie wyprawiłem się z poselstwem do Yllinoru. Nie poruczono mi szczególnych zadań. Ja zaś starałem się spełnić wolę mego ojca, aby po powrocie móc zdać mu relację o wszystkim, co zobaczę. Nie zadośćuczyniłem jednak jego życzeniu- nigdy już nie ujrzałem Elfendel.

Yllinor jest wielkim i pięknym królestwem. Młodym, ale mocarnym. Nie istniał, gdy ja już rozmawiałem z drzewami i trawami, a stał się potęgą, zanim doń dotarłem. Jeśli znasz kroniki, możesz sam stwierdzić, że Elfendel to nie kraina, gdzie decyzje podejmuje się pochopnie. Przełomem w zgodzie na poselstwo było to, że żaden z elfów przyjętych do Yllinoru nie wrócił do Elfendel. Ten fakt dodał nieco kolorytu do zwykle jednomyślnych narad książęcych. Już nie patrzono na emigrantów tak wrogo jak w chwili ich wyjazdu. Zainteresowanie światem zewnętrznym wzrosło dzięki ludzkim mieszkańcom Portowego Miasta. Nasi kupcy, dotąd wyśmiewani i lekceważeni również się do tego przyczynili. Ci, którzy wrócili z Yllinoru, mówili o wielkim i silnym królu, który żyje tak długo jako i my. I jest bliżej Księżyców i ptaków niż ktokolwiek ze znanych nam ludzi. Wysłał na nasz dwór elfy odziane na zagraniczną modłę z przesłaniem pokoju. A ci z uśmiechem czekali na naszą odpowiedź. Kierowany naturalną ciekawością, zbliżyłem się do nich Udało mi się zdobyć niejedną informację na temat ich nowego kraju. Spędziłem wiele księżycowych nocy na rozmowach z Horrim, którego później przyjąłem za brata według zwyczajów Ylla-intele, jak zwaliśmy emigrantów. Niejednego elfa mogłyby przerazić te opowieści, ja jednak przyrzekłem nie zdradzić się ni słowem.

Horri i jego orszak obwieścili, że odnaleźli własną drogę do doskonałości i nie muszą przy tym służyć nikomu. Nie mają Pradawnych, a mimo to żyją w pokoju i zgodzie. Zbliżyli się do natury bardziej niż kiedykolwiek. I nie muszą stale uważać, jakie konsekwencje dla rozwoju duszy przyniesie ten czy tamten uczynek. Nie zrozum mnie źle! Nigdy nie wyparli się swoich przodków, nie zaprzeczyli elfim naukom i tradycjom. Po prostu znaleźli inną drogę. Zakręciło mi się w głowie od tych wszystkich myśli.

Przewiedzieli, że tak się stanie. Nie wspomnieli o tym nikomu, nawet wówczas gdy elficka rada postanowiła wysłać poselstwo do króla Chei w niedalekiej przyszłości. Uśmiechali się tajemniczo i mówili o królestwie, w którym są poddanymi, a mimo to nie muszą robić niczego wbrew swojej woli dla cudzej przyjemności. Zawiązali sojusze nie tylko z królem, który przyszedł z północy, lecz również z mnogim ludem zwącym się Tarranami. I takoż z innym rodzajem ludzi, którzy tak zręcznie obchodzą się z końmi i cięciwą, że nikt wśród krótko-żyjących, ba nawet elfia młódź nie jest w stanie im dorównać. Inny elf na mym miejscu z przerażeniem słuchałby, jak rozcieńcza się elficka krew. Ja sam skamieniałem, gdy z cienia sosnowego lasu wyprowadzono dziecko półkrwi, które się do mnie uśmiechnęło. Widząc to Horri zarechotał. Począł chwalić cielesność i zręczność ludzkich kobiet. Prawił wiersze, których obsceniczność jednako odpychała i budziła fascynacje.

W końcu i ja ujrzałem tę krainę. Była w istocie piękna, jak niezmierzone puszcze, którymi niegdyś władaliśmy. Na żaglowcu z galionem w kształcie jeleniego łba płynęliśmy długo wzdłuż wysokich, białych klifów. Z daleka dawały nam salut wszystkie kutry rybackie, jakie nas dostrzegły - jeśli nie na widok perłowych i niebieskich chorągwi Elfendel, to na pewno widząc flagę z sokołem króla Chei.

Serce zabiło mi mocnej, gdy spojrzałem na czerwone sosny wspinające się na klify. Wiedziałem, że Narmiraen zna ich imiona, i przez nie otacza mnie swą mocą gdziekolwiek idę. Mówię Narmiraen, bo czułem, że Siena Boralisse - Łagodząca Dotykiem - została za mną, gdy rodzimy port znikał w oddali. Wiem, że to brzmi jak zdrada, ale naprawdę nigdy jej się nie wyrzekłem. To ona przemieniła się we mnie w Kalahorę o innym imieniu. I to ona przekazała mi moc, gdy odkryłem Prawdziwe Światło - ale o tym opowiem później.

Yllinorskie elfy przyjęły mnie z radością i przyjaźnią. Przechadzając między nimi, nie czułem się z dala od domu. Jednakże od razu dostrzegłem różnice i odmienność we wszystkim. Wedle porozumienia między naszymi wodzami, jako pierwsze zwiedziłem granice ziem elfów. Dopiero potem mogłem do nich dołączyć na dworze króla ludzi - gdy już opisałem wszystko co me oczy widziały.

Drzewa są wszędzie takie same, co mnie uspokoiło. Półelfy jednak stale budziły me zmieszanie. Nie rozumiałem ich, nie wiedziałem, czego chcą. Elf taki jak ja potrzebuje wiele czasu, nim poczuje się pewnie w towarzystwie kogokolwiek. Ludzi z Portowego Miasta już znałem. Każdy elf, który spędził trochę czasu (wg waszej rachuby 5-6 dekad) w towarzystwie ludzi - wedle mego doświadczenia - może z dużym prawdopodobieństwem zgadnąć, co człowiek zamierza zrobić, ledwie tylko na podstawie jego ruchów, poruszeń brwi czy ust. To dobra broń przeciwko wam. Nie masz pojęcia, jak skuteczna może być.

Z półelfami początkowo nie umiałem sobie radzić. W szokujący sposób, stanowili mieszankę elfickiego spokoju, tęsknoty za pięknem i zadumą z ludzką ciekawością, niepokorną naturą i pragnieniem zmiany. Dotąd spotkałem wielu z nich i teraz mogę stwierdzić, że w końcu dobrze ich poznałem. Wrażenia z mego pobytu w Yllinorze do teraz są silne.

Zapewne to niespokojna natura półelfów jest powodem, dla którego stale kroczą na granicy kultur obu ras. Lud ten jest wielce obiecujący, tak uważam. Choć większości moich braci słowo bękart nie przejdzie przez usta. Zmieszana krew nigdy nie ostygnie na tyle, by mogli osiedlić się na jednej, czy na drugiej stronie. To wiecznie towarzysząca im klątwa. Bo choć coraz więcej z nich żyje na kontynencie, poza kilkoma większymi osiedlami i miastami, nigdy nie będą mieli własnego królestwa. Są jakby niechcianymi dziećmi obu nacji. A jeśli nawet nie dają tego po sobie poznać, każdy z nich dokładnie wie, ile warte jest to dziedzictwo. Co najwyżej maskują to uczucie za zasłoną walki, radości lub melancholii, w zależności od osiadanego temperamentu.

Yllinor składa się z czterech prowincji. Niestety przyjrzeć się mogłem tylko elfickim ziemiom, ale jestem przekonany, że wszędzie w królestwie panuje podobny porządek jak ten, którego doświadczyłem. Dostrzegłem namacalne oznaki wszystkiego, o czym Horri już mi wspominał w Elfendel. Prześliczne ogrody, lasy i młodniki gdzie tylko okiem sięgnąć. I niewprawne oko nie pozna czyż nie są dziełem Narmiraen i jej nieokiełznanych pomocników, wiatrów i deszczy. Widząc elfickie miastami z niewidocznymi murami obronnymi ulokowane w nieskończonych lasach uznałem, że mieszkańcom Yllinoru udało się zrealizować to, czego w Elfendel nie rozważano nigdy: stali się narodem. Dopiero teraz dostrzegłem, dokąd prowadzi izolacja od zewnętrznego świata. Jak przemija nad nami czas, którego nie zauważamy pogrążeni w dawnej chwale. Jeśli nie pozwolimy naszym lasom by się broniły same, nie unikną swego losu. Mimo wszystko nie miałem całkowicie racji.

To tam spotkałem jednego z najpotężniejszych Opiekunów, z jakim kiedykolwiek miałem szansę się poznać. Mieszkał wewnątrz wielkiego drzewa Uscayha, rosnącego w cichej dolinie. Nauczył mnie wielu rzeczy, których sam bym nigdy nie osiągnął. Po wielekroć razy otwierał mi oczy na różne sprawy. Udzielił rad, jak poradzić sobie w ludzkich miastach z ich niepojęcie szybkim tempem życia. To on mi zdradził, jak bardzo jesteśmy zgubieni mimo wszystkiego co ujrzałem do tej pory. Być może tak było nam pisane. Nie ukrywał przede mną niczego. Podczas naszych długich spacerów odkrył ciemną stronę życia yllinorskich elfów.

Wielu z nich popadło w arogancję, wierząc, że udało im się przetrwać bez Elfendel. Ba, nawet znaleźć drogę do doskonałości. Sami jednak nie dostrzegli przemiany i powoli stali się tym, co tak ochoczo porzucili. W obrębie leśnych miast w prowincji, wiele elfów gardzi półelfami, uznając ich za chodzący dowód słabości naszej rasy. Innych urzekł ludzki czar i zarażeni zakazanymi ideami, ruszyli na południe, by zdobyć moc. Tych spotyka marny koniec w służbie Khran. Przemiana skłoniła innych do głębokich rozmyślań i rozważań idei, które w żadnym wypadku nie można nazwać zdrowymi. Popadli w przygnębienie i gorycz. I gdyby nie przykazanie Uczącej Poprzez Wieki, sami by sobie odebrali życie. Zakaz ten wywołuje bardziej tragiczne następstwa. Wielu młodych elfów, osiągnąwszy mistrzowską biegłość w mieczu i cięciwie rusza na poszukiwanie równie godnego przeciwnika ze swego ludu. Godnego by odebrał im życie.

Dreszcz mnie przechodzi, na wspomnienie, jak bardzo myśli mego biednego ludu podążają wytyczoną ścieżką. Jak później się przekonałem, właśnie to pchnęło zastępy młodych elfów takoż i na Północy do podobnych czynów. Zaledwie nazwa rytuału nosi inne miano. Hyssas, czyli Łaska, na północy, a Aetynis, czyli Odesłanie na południu. Nawet sposób jest podobny: wzajemne podcięcie gardeł. Mój lud jest zepsuty i zgubiony. Ttak jak świat, takoż i my staliśmy się obłąkani.

Wymaż to ostatnie zdanie ! Nie pozwolę, by ktokolwiek pomyślał, żeśmy są skazani na całkowite zagładę. Nawet jeśli to mój ból sprawił, że wyrzekłem te słowa. W końcu to ja jestem dowodem, że dla naszego ludu nie nadszedł jeszcze zmierzch.

Odpocznijmy teraz! Opowieści o królu Chei, elfach z Khran i upadku Pyarronu zostawię na jutro.

Pergamin trzeci

Dzień szósty

Widzę, że niecierpliwisz się w oczekiwaniu na dzisiejszą opowieść. To co chciałem rzec o Yllinorze, prawie ukończyłem. Nie wspomniałem co prawda o leśnych miastach, ale opisanie ich słowami byłoby próbą skazaną na niepowodzenie. Gładkie pnie i gęstwina gałęzi ubranych przez Narmiraen w listowie i obdarzonych mocą, by nas dobrze broniły. Jakże ubogie to słowa! NIe oddają w żaden sposób wspaniałości naszych drzewnych konstrukcji. Jakżeby lepiej to opisać? Zgoda, spróbuję, ale nie wiń mnie za niepowodzenie. Jeśli przygotujesz się na widok takiego miasta słuchając mych słów, a potem ujrzysz je naprawdę - różnica cię oślep.

My elfy w większości budujemy w ten sam sposób, gdziekolwiek los nas rzuci. Wynika to nie tylko z wiekowej kultury i naszych doświadczeń, ale także z rozsądku i pragmatycznych metod. To odnosi się zarówno do naszego społeczeństwa, jak i codziennego życia. O czym zaraz opowiem, charakterystyczne jest dla niemal wszystkich elfickich krain. Jeśli gdzieś występują różnice, wskażę je w odpowiednim czasie.

Nasze miasta odzwierciedlają nasze dusze. Są manifestacją elfickiego ducha, indywidualizmu i wspólnoty. Zarazem piękne i użyteczne, a równocześnie niosą znaczenie. Ukazują siłę wspólnoty i nasz stosunek do rzeczy jakie nas otaczają. No i pokorę, z jaką do tego wszystkiego podchodzimy. Miasta elfów to nie tylko zbiór budynków. To miejsce, w którym żyjemy i wychowujemy nasze dzieci. Miejsce do którego przywołujemy to, co wasz ubogi język nazywa naturą. Nie możemy bez niej żyć, ponieważ istniejemy poprzez nią, niezależnie od tego, czy nasze domy wzniesiono drewna czy z kamienia.

Większość naszych miast kryje się wśród drzew. Nie sądziłeś chyba, że wycinamy i obrabiamy dary Chodzącej We Mgle, jeśli naprawdę nie musimy? Cóż by to było, jeśli nie moglibyśmy przekonać drzew, by rosły według naszych życzeń tak, by obie strony czerpały korzyści? Miasto elfów nie tworzy się tak pochopnie jak wasze. Jego kreatorami są zarówno elfy, jak i sam las. Zwykle zamieszkujemy w koronach drzew, łącząc nasze domostwa lekkimi wiszącymi kładkami. Choć nie brakuje i takich domostw, które wsparte są na gruncie, by być bliżej wód i kamieni emanujących siłą ziemi. Znam miasta, które zostały uformowane na zadrzewionych wyspach i składają się z budowli, jakich nie ujrzałbyś w snach. Uwierz - te miasta są ucieleśnieniem marzeń. A ponieważ nasze sny urzeczywistniają najlepsi tkacze snów i rzeźbiarze Ynevu, ludzie często czują się oczarowani, doświadczając takich cudów.

Nie jest prawdą, że nie obrabiamy drewna ani nie polujemy na zwierzęta. Wszystko to jednak ma swoje rytuały. Gdybyś żył wśród nas, powiedziałbyś, że nasze codzienne życie to ciąg ceremonii, złożona mozaika rytuałów. I wcale byś się nie pomylił. Dążymy do tego, by przynieść ukojenie naturze za ból, który jej sprawiamy. Hamujemy tych, którzy chcą wyrządzić jej szkodę dla samego szkodzenia. Stawiamy drewniane ołtarze zwierzętom, które zamierzamy upolować. Jeśli chcemy coś stworzyć z drewna, prosimy drzewa, by pozwoliły nam użyć swych gałęzi. Obojętnie czy tworzymy zwykłą linę z kory, czy łuk, w który wkomponowujemy fragment naszej duszy. Nie ma takiej części drzewa, której byśmy na jakieś użytek nie wykorzystali. Wyplatamy maty, tworzące ochronę przed wiatrem i deszczem - tak silne, że przetrzymają burzę. Najdelikatniejsze części zjadamy i wiemy, który korzeń czy liść może nadać smak naszym posiłkom. W cieniu koron uprawiamy grzyby, by drzewa czerpały z nich siłę. Zapewniam cię - do wszystkiego mamy nasze rytuały: pieśni i przedstawienia, modlitwy i dziękczynne obrzędy.

Nie myl jednak elfickich pieśni i sztuk teatralnych z tymi, jakie w Haonwell czy Erigow wystawia się na balach pląsając po kościach starożytnych cywilizacji! Ludziom nasze przedstawienia mogą wydać się monotonne, bo melodia jest rytmem, a rytm to melodia. Nie trudno nam tańczyć na ludzką modłę, ale tego rodzaju tany nie mają głębszego celu. W naszych tańcach każdy ruch jest znaczący, od najprostszego ułożenia dłoni po najdrobniejszy ruch głowy. Dla ludzi sztuki takie są powolne, podobnie jak nasze pieśni. W takich chwilach to nie my tańczymy, lecz las i nie my śpiewamy ale sama ziemia.

Jako rzekłem, wszystkiemu u nas towarzyszy ceremoniał. Zaiste, są miejsca gdzie zwyczaj ten jest skromniejszy albo zanikł. Jeśli zaś nie dostrzegłeś wśród elfów z którymi przyszło ci obcować, zwyczajów zasiadania przy stole i ucztowania (których znamy ponad pięćdziesiąt) - to nie sądź, że one nie istnieją! Po prostu nie są przeznaczone dla ludzkich oczu. Każdy elf doskonale wszystkie rozumie. Oznaczanie statusu gości, cel posiłku, każdy detal ucztowania. Ale bardzo odeszliśmy od tematu miast.

Miasto. Termin ten nie jest zbyt trafny lecz nie wiem, jak inaczej przełożyć to słowo. W niektórych sprawach wasz język jest tak ubogi! Jeśli by mierzyć ich powierzchnię ludzką skalą, nasze osady są ogromne. Być może tylko Erion i inne wielkie metropolie mogą się z nimi równać. Niemniej jednak, ogromny obszar zamieszkuje stosunkowo niewiele elfów. Gdyby proporcjonalnie tyle samo ludzi wyszło na ulice Erionu, miasto by wyglądało jak po przejściu zarazy. Mniemam, że człowiekowi trudno dostrzec kiedy wchodzi i opuszcza elfickie miasto. Nie myśl jednak, że my tego nie zauważamy! Mamy miasta, których położenie jest nieznane nawet wielu elfom. Chronimy je magią, ich odnalezienie jest niemal niemożliwe, chyba że miasto samo tego zapragnie.

W każdym mieście jest miejsce, gdzie drzewa rosną szczególnie gęsto. Tu mieszkają ci, którym tradycja nadała władzę. Ci, którzy mają być naszymi przewodnikami. W miastach Rodów książęta zamieszkują piękne pałace. Każdy z nich przewodzi swemu wielkiemu Rodowi. Ani teraz, ani dawniej liczba Rodów w elfiej krainie nie była stała. Ród nie oznacza już krewniaków wywodzących się od jednego przodka i ich potomków. Tak je definiowano w przeszłości. Dziś jednak do Rodu należą wszyscy, mający mitycznego przodka w swojej genealogii. Mój przodek to Hiarranin Siey, Niedźwiedź. Żył niegdyś na południowych stokach Sheralu. Był Strażnikiem Pierwszego Drzewa.

Sprawami Rodu zarządza książę, ale każdy ma prawo mu się przeciwstawić. Zdarza się to jednak niezmiernie rzadko. Nie praktykujemy wyznaczani ścisłych zadań dla każdego. Rodziny (określamy je słowem „gin”) – małżonkowie, ich dzieci, wnuki i prawnuki – często są całkowicie samowystarczalne. Mimo tego istnieje niepisana tradycja. Są mistrzowie, których rzemiosło jest nie tylko potrzebne miastu ale również Rodziny wykorzystują ich produkty.

Nie ma u nas silnej centralnej władzy. Nikt nie może oczekiwać, że inni zaakceptują jego decyzje jeśli nie ma przekonywujących argumentów ku temu. To jedna z przeszkód w szybkim reagowaniu na wyzwania tego świata. Elficki styl życia rozproszył nas znacząco. O ile dawniej nie stanowiło to problemu z powodu oddalenia od innych - teraz może przynieść nam tylko straty.

Jeśli nie ma sprzeciwu, słowa książąt powoli trafiają do króla. Prawem Pradawnych jest podejmowanie decyzji. Król zatem - sam będąc Pradawnym - zwykle zatwierdza petycje książąt.

Choć nie byłeś jeszcze w mieście elfów - i sądzę, że jako człowiek nigdy tam nie trafisz - z mych relacji możesz wyrobić sobie wyobrażenie. Większości z nich nie nazwałbyś miastem: w całym Elfendel są ledwie dwa miejsca, które można tak nazwać. Na południu nasz lud woli żyć w małych grupach, wśród przyjaciół i sąsiadów. Jeśli zaś na północy byś szukał naszych kolonii - na przykład w Haonwell - zadziwisz się jak bardzo się różnią od tych południowych. Pamiętaj: elfy północne są odmienne od południowców, o których teraz mówię. W Sirenar i Elfendel nazwano ich wyrzutkami i przestano zawracać nimi głowę.

A zatem elfich miast jest całkiem sporo w Yllinorze. Po zwiedzeniu królestwa wyruszyłem na dwór. Nie będę tu opowiadać o Ru-Shennon, przecież wiesz jakie są wasze miasta. Ich wielkość i obronność zadziwia, ale tłok i nieustanny zgiełk odstraszają. Miasto Króla Chei było piękne, to mogę powiedzieć. Sam władca zrobił na mnie wrażenie. Po raz pierwszy widziałem człowieka, który miał w swoich rękach tyle władzy i nie ugiął się pod jej ciężarem. Otaczający go dworacy, nie dorównywali mu ani mądrością, ani szlachetnością serca. To, co mnie zdumiało, kryło się w jego spojrzeniu. Teraz nie dziwię się temu. Ludzki umysł tylko w wyjątkowych przypadkach zdolny jest unieść ciężar długowieczności.

Nasze poselstwo nie odniosło sukcesu, lecz żadna ze stron nie była temu winna. Właśnie w owym czasie na dwór dotarły wiadomości o wybuchu wojny, którą zwiecie Latami Trwogi. Król ludzi nagle znalazł pilniejsze sprawy niż zabawianie posłów z odległego kraju. Nie zdziwiłem się. Większość członków naszej delegacji odebrała to jak obrazę. Chociaż król Chei nie uchybił etykiecie - ma bowiem dobrych elfickich doradców - posłowie z Elfendel wyszli urażeni gdy ogłosił, że natychmiast wyrusza na północ śladem nomadzkich hord, które przełamały linie obronne w Enysmon. Zachwyciła mnie ta siła i determinacja, która płynęła od wybrańca Sokolej Pani, a ma nieokiełznana ciekawska natura sprawiła, że zostawiłem oburzoną delegację i wyruszyłem, by dołączyć do Horriego i oddziału elfów z Yllinoru.

Moi bracia z Elfendel wzruszyli ramionami na mą decyzję, ale Nemathial Ariaven pobłogosławił mnie i ostrzegł przed mieszańcami. Pod sokolą flagą ruszyłem na północ, pełen pragnienia, by zakosztować wojny, która - jak się naonczas nie spodziewałem - smak miała gorzka i zatęchły śmiercią. Daleko, na czele armii powiewał królewski sztandar. Nad władcą unosił się strażnik Sokolej Pani. Ja zaś podążałem za królem ludzi z dobytym mieczem i takim entuzjazmem, jakbym podążał za Łagodzącą Dotykiem.